Widok z góry na dolinę Jordan
fot. Eddie Carolina Stigson / Unsplash
Oferta specjalna -25%

List do Rzymian

0 opinie
Wyczyść

Wątpliwości oczyszczają człowieka z pychy jak szczepionka ciało z groźnych bakterii. Nie bójmy się wątpliwości, one nie godzą w wiarę. Wrogami wiary są nienawiść, kłamstwo i pycha.

Rozmawiają pisarz Roman Brandstaetter i Jan Grzegorczyk

Czy Jezus z Nazarethu to dla pana dzieło skończone, czy też powieść, którą pisze się całe życie, do której się wraca?

Kiedy przystępowałem do pisania Jezusa z Nazarethu, wertowałem mnóstwo materiałów związanych z postacią Zbawiciela – a przez materiały rozumiem przede wszystkim stałe pogłębianie wiedzy o Biblii, co też wciąż po dzień dzisiejszy robię. I wydawało mi się, że całą tę księgę znam na wylot, że znam każdy jej wyraz, każdy przecinek, każdą jotę, żeby użyć słów Chrystusa. Potem się okazało, że tak nie jest. Gdy po dziewięciu latach pisania, pewnego pięknego poranka sięgnąłem po Pismo Święte – naładowany różnymi moimi problemami: religijnymi, pisarskimi, życiowymi – znowu zacząłem w nim odkrywać nowe rzeczy. Mało tego, nawet te wersety, które według mojego przekonania odczytałem ostatecznie, kryły jakąś głębię, na którą podczas poprzedniej lektury nie zwróciłem uwagi, byłem na nią zamknięty. Doszedłem do wniosku – to zresztą powiedział mi mój dziadek – że Pismo Święte jest żywiołem bez dna i granic. Stąd na przykład są te moje rozważania napisane już po Jezusie z Nazarethu, które zawarłem we wspomnieniach w Kręgu biblijnym, w esejach, takich jak: Czy Jezus z Nazarethu był cieślą?, Bóg ukryty, Mesjasz ukryty, Trzeci jeździec Apokalipsy, czy nawet w moim opowiadaniu o proroku Jonaszu. Mnie właściwie w życiu pasjonuje pewien zamknięty zespół problemów, które staram się na rozmaite sposoby rozwiązywać. Interesuje mnie nie tylko pewien zespół problemów, ale i motywów. Ciągle mnie pasjonuje motyw powrotu, powrotu do siebie, wierności sobie. Motyw syna marnotrawnego wypowiadałem w bardzo wielu różnych wariantach – w dramatach, w poezji czy prozie. Dalej, motyw głosu, głosu ludzkiego, Biblii jako głosu Bożego. Głos jako czynnik kształtujący osobowość człowieka. Te motywy wracają do mnie w ważnych sytuacjach z różnym natężeniem. Bo widzi pan, gdy człowiek przekroczy tę pewną linię, „smugę cienia”, to spostrzega, że całe swoje życie może określić za pomocą kilkunastu problemów, które od początku, w różnych formach, go zajmowały i kształtowały.

Wydaje mi się, że Jezus z Nazarethu nie znalazł w polskiej literatu­rze czy też raczej w polskim myśleniu o Biblii miejsca, na jakie za­sługuje. Powodów jest wiele. Zacznę może od tego najbardziej prozaicznego. W Bardzo krótkich opowieściach Polikarp udzielił Medardowi następującej rady: „Pisz tak, abyś powieść zamierzoną na trzy tomy, zmieścił w trzech możliwie krótkich zdaniach”. Pozwoli pan, że zapytam, jak doszło do tej niekonsekwencji pomiędzy deklaracją pisarza a jego powieściową praktyką. Spotkałem się z opiniami, i to ludzi, których trudno posądzić o dyletantyzm, że objętość książki odstrasza niejednego czytelnika…

No tak, ale ja nie zmieściłem opowieści o Jezusie z Nazarethu w czterech zdaniach. Ja naprawdę wyznaję maksymę, której nauczy­łem się z Pisma Świętego, żeby o rzeczach ważnych pisać za pomocą małej liczby słów, żeby prawdę ze słowa wycisnąć jak sok z cytryny. Bo to jest poetyka Biblii. Tylko to, co się udało natchnionym autorom, nie musiało się udać mnie, zwykłemu śmiertelnikowi. Z początku miał to być jeden tom, później trzy, ale gdy pisałem trzeci, wiedziałem już, że muszę napisać czwarty. Materiał zaczął mi puchnąć w rękach, jak ciasto w dzieży. Dramat Chrystusa, dramat epoki, historii zaczął mnie coraz bardziej wciągać. Podczas mojej pracy nad Jezusem z Nazarethu, pewnego dnia, zmęczony, wziąłem do ręki dla odprężenia książkę, by­ły to rozmowy Eckermana z Goethem. Zacząłem ją wertować i w pewnym momencie znalazłem uwagę, którą dał Eckermanowi autor Fausta, żeby nigdy nie pisał rzeczy dużych, bo jeżeli poświęci kilka lat życia jednemu utworowi, a później się okaże, że to jest rzecz nieudana, to strata będzie ogromna. I mnie wtedy ogarnęło przerażenie, że jestem w tej samej sytuacji. Poczułem się, jakbym siedział w Weimarze u Goethego i usłyszał wprost od niego te słowa, tę przestrogę. I teraz zaczęła się jeszcze jedna historia. Gdy skończyłem tom trzeci, ogarnął mnie lęk, że nie starczy mi oddechu na czwarty, na ten najważniejszy i najtrudniejszy do napisania tom. Niepokój był dodatkowo podminowany tą przestrogą starego pana z Weimaru. Ale okazało się, że chyba ten czwarty tom wypadł nie najgorzej.

Istnieją również, że tak powiem, przyczyny obiektywne, sprawiają­ce, że powieść urosła do tych rozmiarów. Teksty ewangelii musiałem przełożyć niejako na język powieści. Fabularyzacja Nowego Testamentu wymaga połączenia w spójny, logiczny porządek wydarzeń, przypowieści, nauk, które w ewangeliach bynajmniej nie wynikają jedne z drugich ani w porządku chronologicznym, ani też fabularnym. Musiałem po prostu nadać tekstom określoną kompozycję, znacznie rozbudować motywację psychologiczną postaci. Samo uzupełnienie tzw. „miejsc białych” w Nowym Testamencie pociągało znaczne rozszerzenie tekstu.

Najwięcej kłopotów miał pan chyba z dzieciństwem i okresem młodości Jezusa, z którego znany jest nam tylko fakt Jego pielgrzymki z rodzicami do Jerozolimy w dwunastym roku życia. Powieść przecież nie może się pogodzić z tą prawie dwudziestoletnią przerwą w życiu głównego bohatera. To wymaga jakiejś motywacji czy uzupełnienia. Pan „naszkicował” ten okres Jezusa, wyciągając wnioski z przypowieści Zbawiciela, jak również znajomości wychowania młodzieży żydowskiej w tych czasach. Jednakże w powieści zostawił pan także prawdę o głębokim teologicznym sensie Jezusowego milczenia. Było ono powtórzeniem tej ciszy, wyczekiwania, przed stworzeniem świata. Tu właśnie dochodzi kolejny czynnik rozszerzający rozmiary utworu. Mianowicie egzegeza tekstu ewangelicznego. Nazwałbym bowiem Jezusa z Nazarethu powieścią egzegetyczną.

Słusznie, znakomite określenie.

Ale nie można również zapominać o tym, że jest to przede wszystkim dzieło literackie, jest to epopeja…

Tak. Epopeja o Chrystusie musi oddychać czasem. Musi być w niej czas święty, liturgiczny. Musi ukazywać w jakiś sposób cykl sakralnych przemian, nawrotów, zarówno w przyrodzie, jak i w kulturze narodu.

Myślę, że Jezus z Nazarethu jest bodaj najpiękniejszą stylizacją biblijną w literaturze polskiej. Zawarta jest ona przede wszystkim w swoistym rytmie, melodii powieści.

Tak, proszę pana, tak. Ja właśnie tej poetyki nauczyłem się z Pisma Świętego. Mało tego, należę do tego typu ludzi semickiego pochodzenia, którym przychodzi z trudnością myśleć kategoriami abstrakcyjnymi. Ja myślę obrazami. Obraz przybiera różne kształty: symbolu, przypowieści, paraboli itd. Stąd też, czytając Pismo Święte, natrafiam na jakieś przypowieści, obrazy, symbole, które czytelnikowi niesemickiego pochodzenia wydają się trudne do odczytania, a dla mnie ich zagadkowość jest tylko pozorna. W zakończeniu mojej powieści o Jonaszu prorok, żegnając się z niewidzialnym Bogiem, patrzy na drzewo, gdzie mu się objawił Pan i mówi o tej Niewidzialności jak o czymś bardzo konkretnym, tak konkretnym, że nieomal widzi… uśmiech niewidzialnego Pana. To może na pewno człowiekowi niesemickiego pochodzenia wydać się dziwne. Mnie osobiście nie, ale ja jestem człowiekiem z pogranicza dwóch kultur…

Ale chwileczkę, znów odbiegliśmy od tematu. Wprawdzie usiłowaliśmy wspólnie udowodnić, że rozmiary powieści są uzasadnione, jednak złapał mnie pan na gorącym uczynku niekonsekwencji. Pozornej, tym niemniej niekonsekwencji.

My wszyscy składamy się z samych sprzeczności. Nie powinniśmy sprzeczności w sobie zatajać ani się ich wstydzić. Nie zapominajmy, że nawet w Piotrze Apostole, Opoce, na której Chrystus zbudował Kościół, też było dużo sprzeczności, we wszystkich apostołach kryło się ich wiele. Przecież Bartłomiej, gdy się dowiedział o Jezusie, za­pytał: „Co może być dobrego z Nazarethu?” – to jest też forma sprzeczności i niedowiarstwa, a niedowiarstwo i sprzeczność to są rzeczy, które się ze sobą łączą. Niezbadane są drogi prowadzące do Boga. Są takie, które wiodą przez błędy, chorobę, słabostki, lekkomyślność, a niekiedy nawet przez grzech śmiertelny.

Saul z Tarsu, zanim stał się Świętym Pawłem, był dowódcą oddziału egzekucyjnego, który wykonał wyrok śmierci na Świętym Szczepanie. Cała jego wyprawa do Damaszku miała na celu zbrojne spacyfikowanie chrześcijan damasceńskich. Biografowie w sędziowskich togach, którzy lubią szperać po życiorysach swoich bliźnich, winni mieć na uwadze, że droga do Damaszku nie jest cyrkową areną dla ich akrobatycznych, mniej lub bardziej udanych ewolucji, błędnych dociekań, niefrasobliwych uogólnień.

Badania nad dziejami nawróceń są dziedziną trudną, zwłaszcza zawiłe i złożone są fazy poprzedzające te okresy życia, kiedy stare zasady i prawdy, rządzące „starym człowiekiem”, wprawdzie skrywają już w sobie niewidoczne gołym okiem przeczucia mających nastąpić przemian, jednakże uzewnętrzniane są one za pomocą – bardzo często – przeczących im gestów. Gest jest pozornie sprzeczny z wewnętrznymi przeżyciami.

Tropiciele dróg prowadzących do Damaszku winni mieć zawsze w pamięci, że kroczą po ziemi spotkań Boga z człowiekiem. Śledząc ich utajone treści, powinni to czynić z umiarem, subtelnie, a przede wszystkim nie wkładać palców do nie swoich ran.

Czyli ten trudny proces borykania się ze sprzecznościami po­winien towarzyszyć chcącemu dojść do prawdy.

Kochany panie, ja w ogóle boję się ludzi nieprzeżywających sprzeczności. W spotkaniach z takimi ludźmi należy zachować ostrożność. Znałem pewnego człowieka, który w fanatycznej pysze twierdził, że nie wierzy, ale wie. Wtedy mu powiedziałem, że jest w lepszym położeniu od apostołów, ponieważ oni nie wiedzieli, ale wierzyli i to nie zawsze pełnią wiary, jak na to wskazują liczne incydenty w ewangeliach. Wątpliwości oczyszczają człowieka z pychy jak szczepionka ciało z groźnych bakterii. Nie bójmy się wątpliwości, one nie godzą w wiarę. Wrogami wiary są nienawiść, kłamstwo i pycha. W człowieku tkwi ten diabeł wiedzy, który go kusi. Tu zaczynają się wątpliwości, które muszą być przewalczone i przezwyciężone przez poczucie głębokiej wiary. Lękam się ludzi, którzy działają apodyktycznie. Zamykają szczelnie oczy, by nie widzieć odwrotnej strony me­dalu. Nie mam do nich zaufania. Hitler, proszę pana, nie miał wątpliwości, był konsekwentny jak każdy diabeł. Diabeł też ani nie przeżywa sprzeczności, ani nie wątpi. Z takich ludzi wyrastają najwięksi bandyci, hitlery, dyktatorzy itd.

Wróćmy do Jezusa z Nazarethu. Ta powieść jest sumą mojego życia, moich doświadczeń i owocem pobytu przez sześć lat w Ziemi Świętej. Ja nigdy bym nie napisał tej powieści, gdybym nie spędził tam tyle czasu. Wypowiedziałem w tym utworze wiele moich osobistych sprzeczności, niepokojów, rozterek, lęków, wewnętrznej szarpaniny. Chodziło o to, aby to wszystko ze sobą pogodzić, ugruntować, wytłumaczyć, uspokoić i – przezwyciężyć. Chciałem napisać nie tylko epopeję o Bogu, i nie tylko pokazać otoczenie, wśród którego i ja się znajdowałem, ale również moje widzenie Boga, albo mówiąc ściślej: moje widzenie mojego Boga. W tym sensie jest to opowieść bardzo intymna – z zachowaniem odpowiednich proporcji – moje augustiańskie wyznanie.

Te wszystkie wątpliwości włożył pan w usta owego praojca, wyimaginowanego faryzeusza, który pojawia się na ostatniej stronie powieści. I cała jest ona właśnie odpowiedzią na pytanie postawione przez niego na końcu, jest nieustannym szukaniem odpowiedzi na tę sprzeczność, na to niedowiarstwo.

No tak, bo ja w tym środowisku sam siebie widziałem, tak jak to napisałem w Pieśni o moim Chrystusie: „Takie było Twoje ukrzyżowanie, Boże, / Chociaż na pewno odbyło się ono inaczej, / Niż ja to opisałem niezdarnym piórem. (…). Jest między / Nami sprawa, którą muszę ujawnić, / aby ujawnione zostały wszystkie przyczyny / Twojego męczeństwa. Brak wśród nich / Mojego grzechu, grzechu nie popełnionego. (…) Urodziłem się dwa tysiące lat później. / Gdybym żył za Twoich czasów, w Jerozolimie, / Na pewno bym wołał: / »Krew Jego na nas i na syny nasze!« (…) Dlatego przebacz mi tę moją bolesną / świadomość, / Dlatego przebacz mi tę gorzką możliwość, / Tę jeszcze jedną przyczynę Twojej śmierci, / Tę przyczynę, o której Ewangeliści zapomnieli, / Tę przyczynę, o której Ewangeliści nie piszą, / Tę przyczynę, o której Ewangeliści milczą. / Przebacz mi Boże grzech nie popełniony”.

Tak więc, tego wszystkiego nie mogłem pomieścić w czterech symbolicznych zdaniach. Jeżeli chodzi o Jezusa z Nazarethu, to jest to rozdział sam dla siebie, czyli jak mówią Niemcy, ein Kapitel an sich, to znaczy ja tę książkę musiałem napisać, bo to jest rozrachunek ze swoim sumieniem, to jest sprawa mojego światopoglądu, to jest w ogóle sprawa mojej egzystencji duchowej.

Zastanawiałem się kiedyś, dlaczego w naszej literaturze do czasu mojego Jezusa z Nazarethu nie powstała powieść o Chrystusie. Hipotez może być wiele. Wydaje mi się, że wizja Chrystusa w świadomości polskiej uległa na przestrzeni wieków pewnemu swoistemu przeobrażeniu, odległemu od obowiązującej obecnie w biblistyce zasady „miejsca w historii”. Chyba wytłumaczenie tego zjawiska mieści się w zda­rzeniu, o którym opowiadał mi ongi ksiądz Jasiewicz:

Działo się to w Ameryce, gdzie ksiądz Jasiewicz był proboszczem jednej z parafii. Otóż do tego księdza przyszedł Jasiek i dał na zapowiedzi. Ksiądz go znał i pyta się: „Słuchaj Jasiek, a wiesz coś o Panu Bogu, o religii, o Piśmie Świętym, znasz Stary, Nowy Testament?”. A Jasiek mówi: „Tak, jo wszystko znom”. „Wobec tego ja cię przepytam. Jakiej narodowości był Pan Jezus jako człowiek?”. A na to Jasiek odpowiedział bez namysłu: „Polok”. No to ksiądz mu odpowiedział: „Głupi jesteś, Jasiek, przecież Pan Jezus był Żydem”. Jasiek chwycił się za głowę i wykrzyknął: „Olaboga, co tyż ksiądz za herezyje opowiado”. Otóż w zbio­rowej świadomości naszego narodu nastąpiło gwałtowne spolonizowanie Boga-człowieka. Zjawisko to jest urocze, głęboko wzruszające, jednak zamazało wizję Chrystusa, działającego w ściśle określonych warunkach historycznych, religijnych, politycznych, gospodarczych, klimatycznych, obyczajowych tak bardzo odległych od naszych warunków życia i myślenia. W takiej sytuacji uległ zatarciu historyczny obraz Chrystusa, a pozostała bliska polskie­mu człowiekowi, ale daleka od prawdy obiektywnej, wizja „Jezusa-Poloka”. Poza tym nastąpiła z biegiem wieków demonizacja Żydów, która również utrudniała właściwy odbiór postaci Chrystusa na tle Jego ziemi ojczystej i panujących w niej zwyczajów. Tę demonizację zaczął likwidować Sobór Watykański II i równocześnie rozpoczął się w Kościele rzymskokatolickim ruch zmierzający do odczytania dziejów Chrystusa w kontekście historii, a przede wszystkim powrotu do źródeł chrześcijaństwa, do Biblii, której lektura – jak wiemy – nie była w Polsce zbyt popularna.

Jaką metodą pisarską posłużył się pan przy rekonstrukcji pewnych luk czy niedopowiedzeń w ewangeliach?

Jeśli się pisze o postaci Chrystusa, trzeba szalenie ostrożnie podchodzić do wszelkich przesłanek historycznych, historiozoficznych etc., bo to jest „gorące żelazo”. Jeżeli człowiek ma jakąś hipotezę, to musi być ona podbudowana choćby teorią prawdopodobieństwa. Niczego nie można wyssać z palca. I myślę, że to mi się udało. O czymkolwiek piszę w Jezusie z Nazarethu, to mogę z czystym sumieniem podbudować wnioskowaniem, biorącym swój początek w teorii prawdopodobieństwa, teorii, która zresztą nie jest moim wynalazkiem, lecz kardynała Newmana. Gdziekolwiek nie mogłem zastosować tej zasady, dawałem spokój i nie fantazjowałem. Pisząc o Jezusie, zawsze trzymałem fantazję na wodzy. Nie chciałem bowiem dopuścić, żeby ta książka była jakąś vie romancée i ciągle miałem na uwadze, że piszę o ziemskim żywocie Boga. Tu nie mogłem robić eksperymentów literackich.

Ale czy jednocześnie był pan świadom prawdy, że losy człowieka układają się również wbrew tej zasadzie prawdopodobieństwa? Na tym polega dramat życia, ale i jego urok, jego wartość. Najmniej przekonuje mnie w pana powieści postać Tomasza Niedowiarka. Przy jakiejkolwiek okazji się pojawia, przyjmuje zawsze postawę wątpiącą, nie dowierza. (…) Całą koncepcję kreacji tego apostoła oparł pan na tej jednej ewangelicznej przesłance. Widzę tu niebezpieczeństwo. Załóżmy teoretycznie, że na temat Noego patriarchy dysponujemy jedną informacją – a mianowicie tą o jego niefortunnej przygodzie z winem. Nonsensem byłoby przecież, gdybyśmy próbowali, pisząc o nim powieść, uczynić zeń alkoholika.

Tak, rzeczywiście na tej jednej „wzmiance” oparłem kreację Tomasza. Chociaż tu trzeba wyjaśnić, że to nie jest wzmianka, lecz cała scena rozgrywająca się między Chrystusem a Tomaszem, bardzo dramatyczna, i należy do jednych z ważniejszych rozdziałów Ewangelii. W tej rzekomej „wzmiance” został poruszony problem rzutujący na całą osobowość człowieka, i dlatego tej sceny nie można porównać ze skłonnością do wina patriarchy Noego. Może miał on pociąg do wina, może nie. W każdym razie tam nie chodziło o problem wyznania i zeznania wiary. Tomasz, gdyby nie był – moim zdaniem – z gruntu niedowiarkiem, jednym z dwóch, którzy chcieli wiedzieć (drugi był Judasz i los jego skończył się bardzo tragicznie), nie mógłby się tak zachować. W duszy Tomasza musiały istnieć niewątpliwie pewne pre­dyspozycje do tego niedowiarstwa. Jeżeli w nim, w chwili tak drama­tycznej, po zmartwychwstaniu, gdy Jezus zjawia się ucz­niom i Tomasz jest wśród nich – odzywa się zwątpienie i chęć bezwzględnego sprawdzenia – to musi to tkwić w naturze człowieka.

Jak to wyglądało na pewno, ja wiedzieć nie mogę. Skoro niekiedy nie umiemy zrekonstruować wypadku, który zdarzył się wczoraj w obecności świadków, to co tu dopiero mówić o wydarzeniu sprzed dwu tysięcy lat, o którym mamy nader skąpe wiadomości.

Czy Jezus z Nazarethu nie zawiera – pytam świadomie jak laik – takiego ładunku teologicznego, ładunku katolickiej ortodoksji, który nie stanowiłby przeszkody w dotarciu do czytelnika innych wyznań?

Chyba nie. Z tego, co wiem, to na przykład protestanci, którzy go czytają, przyjmują go bardzo ciepło.

Przejdźmy na chwilę do Mickiewiczowskiej paraleli między Polską a Izraelem. Ten Izrael, jak pan sam napisał w swojej powieści, był gorącym źródłem wiary, tętnił sporami teologicznymi, ludzie żyli Pismem Świętym. Nie wiem, czy można to powiedzieć o dzisiejszej Polsce.

Niech pan nie zapomina o jednej rzeczy: dla Żyda, dla wierzą­cego Żyda, Pismo Święte było nie tylko pismem objawionym, ale rów­nież historią jego narodu.

Teofania jednocześnie była historią.

Pozostałość tego zjawiska jeszcze i we mnie dziś tkwi, bo ja czytam Stary i Nowy Testament, jak latarnik Sienkiewiczowski czytał Pana Tadeusza.

U Żydów zagadnienie pamięci było szalenie ważne. On musiał pamiętać. Pamięć dla niego to były dzieje jego narodu, dzieje minionych pokoleń. On musiał pamiętać, kim byli jego przodkowie, stąd powtarza się mniemanie, że Żydzi są narodem historii. U nas natomiast pamięć historii jest niestety w jakimś sensie osłabiona. Jest dużo deklamacji, dużo gestów, fanfaronady, słomianego ognia, a jak przyjdzie co do czego, pamięć zbiorowa zawodzi.

Jaki pan widzi udział w wyjściu z tego kryzysu, o którym mówimy, literatury?

Kiedyś była we mnie głęboka wiara, wiara w słowo, które może coś zmienić. Dzisiaj tej wiary nie mam. Owszem, literatura może zmienić człowieka, ale nie ludzi. Niestety, zawsze się pisze dla siebie, dla kilku znajomych przyjaciół, dla kilku, kilkudziesięciu ludzi. Na tym koniec. Poza tym jest jeszcze jedna znamienna rzecz, chodzi o homilie, kazania. U nas mało się niestety mówi o wadach, o man­kamentach narodu. W całym Piśmie Świętym, od Chrystusa przez proroków na apostołach kończąc, nikt nie schlebiał narodowi Izraela. Jego grzechów nie ukrywali, nie chowali pod korcem. Cały Jeremiasz, Izajasz są wielkim oskarżeniem narodu wybranego. A przecież nie był on inny od wszystkich narodów świata. Kiedy słucham dzisiaj homilii, mam niekiedy wrażenie, że wytyka się cudze błędy, a zapo­mina o własnych, że za dużo się schlebia narodowi.

Czy można utożsamiać kryzys kultury zachodniej, cywili­zacji, ten „koniec Europy” z kryzysem chrześcijaństwa? Czy Europa może się obejść bez chrześcijaństwa oraz czy chrześcijaństwo może się obejść bez Europy?

Kryzys może przechodzić człowiek, ale nie chrześcijaństwo. Ono się jeszcze nie zaczęło. My jesteśmy na samym progu chrześci­jaństwa.

Proszę pana, ja wierzę w objawiony charakter Pisma Świętego i wierzę w ten postęp – pomimo że nie jestem optymistą, a raczej pesymistą. Niewiele mam argumentów za optymizmem, ale contra spem spero, wierzę w objawioną naukę Chrystusa i w to, że pewnego poranka zacznie się ona wypełniać. Gdybyśmy tę wiarę stracili… bo widzi pan, wiara jest ważniejsza od nadziei. Można nie mieć nadziei, ale nie wolno stracić wiary.

Są sytuacje beznadziejne, w których człowiek może trwać w godności dzięki swojej wierze. Jeżeli człowiek traci wiarę, następuje katastrofa, załamanie wewnętrzne. Wiem jedno: bez wiary człowiek istnieć nie może. Tylko z nią może istnieć w pełni, pełnosprawnie. Jestem już za stary, by wierzyć, że za mojego życia świat się zmieni na lepsze, że zacznie się rozkwit w najszerszym tego słowa znaczeniu, jakieś otwarcie człowieka na świat, świata na człowieka. Ja tego za mojego życia nie mogę się spodziewać, co nie oznacza, że nie żyję w pełni, że rezygnuję z wizji przyszłości, z wytężonej pracy, z twórczych możliwości, bo to są imponderabilia, które nie podlegają żadnym wątpliwościom, ale to wszystko zawdzięczam mojej wierze. I tylko wierze. Proszę jednak pamiętać, że poddanie się woli Bożej nie ma nic wspólnego z biernością, z wewnętrznym bezwładem. Jest to tylko akt zaufania, pokładany w niezbadanej Mądrości.

Czy wierzy pan, że ludzie mogą być zbawieni wbrew sobie? To znaczy, czy wierzy pan w apokatastazę, która głosi, że zbawieni będą wszyscy, bez względu na to, czy są dobrzy, czy źli?

Nie wierzę w to. Ja nie mogę wierzyć w zbawienie Hitlera i jeszcze innych, wielu zbrodniarzy, zwłaszcza tych, którzy nie wy­kazali w jakiś widomy sposób żalu za swoje grzechy.

Wyjawię panu jedną rzecz. Zawsze pasjonowała mnie sprawa powrotu Jezusa na ziemię. Wielokrotnie miałem zamiar zasiąść do pi­sania utworu o tych czasach ostatecznych, eschatologicznych. To jest pasjonujący temat, pasjonująca wizja – trudno ją sobie wyobrazić.

Czy człowiek jest niewolnikiem świata, czasu, układów, w których się znalazł?

Można być zamkniętym w łupinie od orzecha – jak powiedział Szekspir – i czuć się wolnym. Wolność to jest pojęcie prze­kraczające ściany mojego mieszkania, mury domu. Wolnym można się czuć wszędzie i wszystko zależy od człowieka, od tego, co on rozu­mie przez słowo „wolność”. Przede wszystkim wolność to jest pewna suma doświadczeń, pewna suma wrodzonej czy nabytej mądrości. Wolność to umiejętność rozróżniania fanatyzmu od wiary, prawdy od kłamstwa. Niewola zaczyna się wtedy, kiedy człowiek nie wie, gdzie się kończy miłość, a zaczyna nienawiść, gdy następuje pomieszanie rodzajów i gatunków myślenia ludzkiego, kiedy nie wiemy, czym jest mądrość, i co nam grozi od głupoty. Ewangelię trzeba umieć czytać, w Piśmie Świętym jest wszystko, są zawarte wszystkie odpowiedzi na wszystkie trudne, skomplikowane zagadnienia, to Biblia uczy wolności, jest szkołą wol­ności. Ona uczy, jak człowiek powinien być wolny. Niewola zaczyna się, gdy człowiek staje się niewolnikiem głupoty. Z tego nie wynika, żebym ja osobiście uważał się za człowieka mądrego.

To znaczy, nie wynika z tego również, żeby miał pan wszy­stkie pytania rozwiązane, bo odpowiedź na nie znajduje się w Piśmie Świętym. Czy nie ma w pana życiu, w myśleniu momentów tragicz­nych, których nie umiałby pan rozwiązać nawet z Biblią w ręku?

No chyba. Bo jeżeli Hitler wysiekł sześć i pół miliona Pola­ków i obywateli polskich, to trudno mi w jakiś sposób to sobie wy­tłumaczyć. Zaczyna się znowu problem Hioba – dlaczego? Nieustan­nie spotykamy się z pytaniami, dlaczego łotrowi dobrze się wie­dzie, a uczciwemu biedakowi źle, dlaczego ten tonie w dostatku, choć nań nie zasłużył, a drugi ginie z głodu, choć też na to nie za­służył. Ale musimy przyjąć jedną rzecz, że we wszystkim istnieje jakiś sens, chociaż nie chcę przez to powiedzieć, że dojście do sensu musiało się odbyć poprzez tę makabryczną rzeź narodów, która się dokonała podczas drugiej wojny światowej. Trudno nam się z tym wszystkim pogodzić, ale z drugiej strony musimy sobie uświadomić, że nie nasza wola, nie nasz rozum w tym wszystkim są najważniejsze, bo przecież nawet Chrystus w Getsemani modlił się do Ojca: „Jeśli możesz, to odsuń ode mnie ten kielich, ale niech się dzieje Twoja wo­la”. Ostatecznie muszę być na tyle świadom własnej małości, aby wie­dzieć, że świat nie kręci się dookoła mojej woli, nie moja wola kie­ruje nim, lecz wola Boga. Muszę mieć zaufanie do Boga, że tak jak jest, być powinno.

Chrześcijaństwo i jest łatwe, i jest bardzo trudne. Przede wszystkim chrześcijaństwo winno się rozpocząć, moim zdaniem, od spraw najmniejszych, codziennych, bo przecież nie polega ono tylko na jakichś wielkich gestach, na jakichś męczeństwach za wiarę etc., ale na wypełnianiu aktów najmniejszych, na ulicy, w domu. Przy­szedł kiedyś do mnie inwalida wojenny, zresztą wychowanek pry­masa Wyszyńskiego. Walczył jako chłopiec w zgrupowaniach akow­skich w Puszczy Kampinoskiej. Stracił tam wzrok. Opowiadał mi następującą historię. Idzie do kolejki, idzie z białą laską, ktoś go zatrzymuje: „Dokąd się pchasz?”. Mówi: „Do sklepu idę”, a na to jakiś głos: „A nie widzisz, że jest kolejka, nie łaska się ustawić?”. Na to on: „Jestem inwalidą wojennym”, a na to jakaś jazgotliwa baba mu odpowiada: „Udaje!”, a ktoś znowu się odzywa: „Toś ty ładną Polskę wywalczył, i dlatego tak się pchasz?”. Czy to jest chrześ­cijaństwo, drogi panie? Czy to są chrześcijanie? I za tych ludzi umarł Bóg na krzyżu? I po to trwa u nas era chrześcijańska już od tysią­ca lat, żeby taki… łotr – jeden z drugim – w ten sposób odzywał się do biednego człowieka? A jutro pójdą do kościoła. A tę babę de­wotkę też pan zobaczy w kościele, jak będzie wyła… najgłośniej.

Einstein miał podobno po­wiedzieć, że gdyby raz jeszcze mógł się narodzić, to chciałby być ogrodnikiem bądź stolarzem. Czy nie miał pan nigdy poczucia stra­conego czasu?

Widzi pan, ponieważ nie jestem ojcem bomby atomowej, to nie marzę o posadzie stolarza czy ogrodnika, choć to skądinąd piękne za­wody. Nie zamierzam się narodzić po raz drugi. Wystarczy mi jedno życie. Mało zrobiłem? Dużo zrobiłem? Nie wiem. Inni to ocenią. Ja do czasu napisania Jezusa z Nazarethu miałem różne wewnętrzne nie­pokoje, wątpliwości. Człowiek, jak każda żywa istota, ma świadomość ograniczoną i nigdy nie ma pewności, czy to, co widzi i jak widzi, jest właściwym widzeniem. Pisarzowi chodzi o to, aby pozostawił po sobie część swojego jestestwa, owoc swojego życia. Myślę, że w jakiś sposób to mi się może udało; a jeżeli nie zostawiłem jakiejś wartości, to może jakąś prawdę o sobie. Człowiek na pewno mógłby zawsze w życiu dokonać więcej, niż dokonał, tylko granica tego „więcej” jest nieokreślona. Poza tym niech pan nie zapomina, że życie mojego pokolenia było przecięte dwiema wojnami. Ja pamiętam jeszcze kon­ne tramwaje, pierwszą żarówkę, pierwszy telefon, pierwsze kina. Zawsze wspominamy inaczej, niż to było w rzeczywistości. Tworzymy mity, do których tęsknimy, które kochamy, lecz gdybyśmy do nich wrócili, bylibyśmy rozczarowani ich bolesną obcością. Tęsknijmy do mitów, ale do nich nie wracajmy. Przeżyłem szmat wyobrażeń, meta­morfoz, stylów życia, tak się mających do tego dzisiejszego jak pięść do nosa. Wśród tej zmienności rzeczy odkryłem jednak tę jedyną nieomylną i niepodważalną Prawdę, do której usiłuję codziennie wra­cać i dla której warto żyć. Zdobycie tej Prawdy było najpiękniejszą przygodą mego życia.
Epoka, w której się urodziłem, teraz wydaje się rajem…

Jest to skrócona wersja rozmowy Jana Grzegorczyka z Romanem Brandstaetterem.

nr 118, czerwiec 1983

Epilog

To była pierwsza i jedna z najważniejszych rozmów, które przeprowadziłem dla „W drodze”. Myślę, że to ona dała początek mojej przyjaźni z Romanem Brandstaetterem. Rozmawiałem z nim potem dziesiątki razy, rozmawiam do dziś. W czasie tej pierwszej rozmowy powiedział mi rzeczy, nad którymi bezustannie rozmyślam. A jednocześnie ta pierwsza rozmowa była w pewien sposób nieprawdziwa, nieszczera. Ja byłem odważny, a jednocześnie naiwny. Brandstaetter w sposób dramatyczny postawił barierę z napisem, że są przestrzenie, miejsca w jego życiu, do których nie można się zbliżać. Nikomu. Ale czy nigdy?

Życie Brandstaettera rozpadło się na dwie nieprzystające do siebie części. Przed wojną był między innymi wojującym syjonistą, marzył o wyjeździe z Polski i zamieszkaniu w Palestynie. Modlił się, żeby Pan Bóg przywrócił mu semickie rysy Dawida, a wargom mowę hebrajską. Żydów, którzy przyjmowali chrzest, nazywał zdrajcami, odszczepieńcami.

Wojna była cezurą, która przewaliła cały jego świat, wszystkie wartości. Znaliśmy go tylko jako pisarza chrześcijańskiego, autora Jezusa z Nazarethu. Swoje przedwojenne dzieje opieczętował. Nie dał nikomu do nich dostępu. Uśpił naszą czujność. Mówił, że nie ma co zanurzać się w jego przedwojennych pismach, bo to śmieci, że on narodził się jako pisarz w 1944 roku wraz z dramatem Powrót syna marnotrawnego.
Uwierzyłem mu.

Po latach jednak dotarła do mnie prawda słów jego opowiastki:
Czytając czyjś utwór, zwracaj uwagę na to, co autor napisał, i na to, co ukrył między wierszami, albowiem dopiero jedno i drugie składa się na pełnię dzieła.
To zdanie jest dla mnie najważniejszym jego testamentem. Bardziej znaczącym niż to, że nie mamy wkładać naszych palców w cudze rany…

Roman Brandstaetter za życia bardzo strzegł, by nikt nie zerwał pieczęci do jego przeszłości.
Ale… co innego życie tu na ziemi, co innego prawda o człowieku w obliczu wieczności. Tu już nie może być żadnego udawania, maskowania, ochrony…
Gdyby Roman Brandstaetter naprawdę nie chciał, żeby ludzie poznali jego ziemskie, splątane dzieje, spaliłby wszystko, albo wyrzucił na śmieci. On jednak zostawił jak wytrawny archiwista ślady dla tych, którzy będą chcieli zgłębiać fascynujący scenariusz Pana Boga piszącego „prosto po krzywych liniach ludzkiego żywota”.

15 grudnia 1946 roku Roman Brandstaetter przyjął chrzest, który był zwieńczeniem jego spotkania z Jezusem w Jerozolimie w czasie wojny, w czasie „biblijnej nocy”, gdy runął cały jego świat, gdy był całkowicie samotny, opuszczony przez żonę, gdy się dowiedział, że w komorach Treblinki zginęli jego rodzice. Ocaliła go tylko świadomość, że rodzice nie umierali samotnie, że był z nimi Jezus Chrystus.

Wiedział, że Żydzi – a przynajmniej większość – nigdy mu tego nie wybaczą, spodziewał się ich „niepoczytalnych ataków”. Co zresztą nastąpiło.
Ale nigdy o tym nie powiedział.
O tym, jak wielka to była rana, świadczą jego milczenie i fakt, że nigdy po wojnie nie udał się do Ziemi Świętej, gdzie spotkał Jezusa.
Głoszenie Jezusa było sensem jego życia.
Ale nigdy do końca nie odważył się opowiedzieć, jak Go odnalazł.

Bał się, że ludzie nie uwierzą, że historia Saula z Tarsu wydarzyła się po raz kolejny.

wrzesień 2023

Epoka, która była rajem…
Roman Brandstaetter

ur. 3 stycznia 1906 r. w Tarnowie – zm. 28 września 1987 r. w Poznaniu. Poeta, prozaik, dramaturg, tłumacz, znawca Biblii. Urodził się w żydowskiej rodzinie inteligenckiej jako syn Ludwika i Marii z domu Brandstaetter. Jeg...

Epoka, która była rajem…
Jan Grzegorczyk

urodzony 12 marca 1959 r. w Poznaniu – pisarz, publicysta, tłumacz, autor scenariuszy filmowych i słuchowisk radiowych, w latach 1982-2011 roku redaktor miesięcznika „W drodze”. Studiował polonistykę na Uniwersytecie im. A...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze