Wnętrze kościoła
fot. Gabriella Clare Marino / Unsplash

Dlaczego kocham Kościół?

Oferta specjalna -25%

Tradycja i tradycje. Tom 1: Esej historyczny

0 votes
Wyczyść

Kościół staje się dzień po dniu dzięki inicjatywie i wierności swego Pana, ale także dzięki nam, ponieważ Bóg nie działa w pustce między niebem a ziemią.

Dlaczego kocham Kościół?1 Przede wszystkim dlatego, że jest moją matką, ogniskiem rodzinnym i ojczyzną mego duchowego bytu. Często zadawałem sobie pytanie, czym byłaby moja wiara i czym byłaby moja modlitwa, gdyby ograniczały się jedynie do tego, co pochodzi ze mnie. Znajdywałem już wiele odpowiedzi: odpowiedź Biblii, wskazującej na religijne związki jako związki przymierza, zapoczątkowanego raz na zawsze, a przeżywanego w łonie społeczeństwa; odpowiedź psychologii, która dowodzi, że kształtująca się osobowość integruje w sobie całą przeszłość i całą teraźniejszość czerpane od innych… Istnieje jakaś natura ludzka, w tym sensie, że mały człowiek od urodzenia zdolny jest stać się czymś innym niż małe zwierzę. Dokładniej mówiąc, musi stać się tym, czym ma być, bo człowiek bardziej jest historią niż naturą, ale swojej historii nie może napisać sam. „Osobowość wypracowuje się po urodzeniu w łonie całej serii kulturowych wzorców, równie ważnych jak łono matki”2.

Kościół był zawsze takim kulturowym wzorcem dla mojej wiary i mojej modlitwy. W nim i dzięki niemu moja wiara i moja modlitwa karmią się wiarą i modlitwą Abrahama, Dawida, proroków i Pawła, Atanazego, Augustyna i Leona, Tomasza z Akwinu, Franciszka i obu Teres. Karl Barth, którego wiara i modlitwa także mnie karmiły, pisał w 1966 roku: „Dzisiaj pływa się po powierzchni. A to nie daje wolności; sprawia, że jesteśmy więźniami zalewających nas fal”3.

Kościół dał mi mocną podstawę i pewność, których potrzebowałem, aby żyć, a w konsekwencji, aby być wolnym. Inaczej ryzykowałbym, że stanę się tylko wirem, ruchem, może bardzo dynamicznym, ale bez żadnego zastosowania, a więc bezskutecznym. Oczywiście, kiedy dojrzałem intelektualnie, badałem to, co mi przekazano. Na pewnych zwłaszcza płaszczyznach sprawy nie przedstawiały się zgodnie z tym, jak było mi mówione. Nie ufając własnym zabiegom, prawdę stawiałem wyżej niż przekazane mi idee. Dotyczyło to zagadnień drugorzędnych; na odcinku modlitwy i wiary nie musiałem dokonywać żadnych retuszy w strukturze swojej tradycji.

Owa tradycja – słowo to oznacza „przekazywanie”, tak jak przekazuje się pałeczkę w biegu sztafety – była nie tylko dostarczaniem pojęć. Tym bardziej nie stanowi jej wychowanie ani same „wzorce kulturowe”, o których się mówiło. Domagają się one pewnego uczuciowego klimatu, ujawniającego właśnie ich aspekt macierzyński. Tak więc, kiedy studiowałem Tradycję, uderzył mnie fakt, że jest ona czymś innym niż przekazywaniem pojęć. Tradycja przekazuje to, co wyraża nie w sposób szkolny i pojęciowy, ale w gestach, w ceremoniach, które działają na wszystkie zmysły. Wiara w Jezusa Zbawiciela przeniknęła we mnie poprzez znak krzyża, wiara w Eucharystię – poprzez komunię i atmosferę świątyń. Nie chcę wpadać w estetyzm ani romantyzm. Ale dlaczego mój duchowy byt nie miałby być wychowywany, podobnie jak cały mój byt ludzki, dzięki konkretnej pełni przekazów zmysłowych i działających na uczucie, ale całkowicie przenikniętych duchem? Napoleon, wchodząc do katedry w Chartres, powiedział: „Ateista nie czułby się tutaj dobrze”. Dlaczego więc wierzący człowiek, który tkwi we mnie, nie miałby korzystać ze wszystkiego, co bez ujmowania w abstrakcyjne pojęcia mówiło mu i mówi o Bogu?

Matka według ciała może się zestarzeć. Moja zresztą umysłem i sercem pozostała młodsza od nas wszystkich. Mój Kościół także ma jakieś zmarszczki i zachował niemodne obyczaje. Ale wielkodusznie stara się – i jest to moją osobistą sprawą, której nie mogę pozostawić jedynie odpowiedzialnym duszpasterzom – aby w dniu dzisiejszym nie być Kościołem wczorajszym, ale Kościołem wszystkich czasów w takim świecie ludzkim, jakim czyni go historia. Kościół wie, że jest posłannictwem, a jego przyszłością jest obecność w przyszłości świata. Jeżeli czekamy na nieskazitelny Kościół, aby brać udział z nim i w nim, to nie rozpoczniemy nigdy. Emmanuel Mounier mógłby tu nam dać złotą zasadę, mówiąc, że „sytuacja człowieka to twórcza dwuznaczność… Istnieć znaczy bezustannie zaprzeczać sobie, aby bezustannie angażować się na nowo”. Jakkolwiek by było, jest dla mnie oczywiste, że szanse Ewangelii zależne są od Kościoła. Ja sam nie mogę się odeń oddalać, jeśli mam żyć w sposób ewangeliczny, nawet gdy jestem zmuszony do krytyki niektórych jego historycznych form. Zawsze mogę w Kościele odnaleźć Chrystusa i obcowanie świętych, dlatego niniejsze skromne stronice, które mówią o Nim, chętnie przeznaczam dla tych wszystkich, co z radością oczekują Jego przyjścia (2 Tm 4,8).

Ta motywacja mojej miłości do Kościoła poprzez miłość Chrystusa jest bardziej słuszna i bardziej na miejscu, niż to się wydaje. W rzeczywistości chodzi mi o to, aby Boga kochać i Bogu służyć, a następnie, aby kochać ludzi i służyć im w taki sposób, w jaki Bóg chce, abym Go kochał i Jemu służył. Jego wola została wyrażona, przybrała pozytywną formę, historyczną i konkretną formę przymierza zawartego z naszym ojcem Abrahamem, zainaugurowaną na Synaju, sprecyzowaną przez proroków, definitywnie ponowioną w krzyżu i zmartwychwstaniu Jezusa, wcieloną w Ewangelię, w apostołów, w Kościół. Tam właśnie odnajduję formę swojej miłości Boga: „Trwali oni w nauce apostołów i we wspólnocie, w łamaniu chleba i w modlitwie” (Dz 2,42).

Kościół macierzyński jest także Kościołem braterskim. Te dwie cechy, o ile mówimy językiem ewangelicznym, są ze sobą doskonale zgodne, bo na płaszczyźnie duchowej łączą się w jedność: stąd taki tekst jak Mt 12,50 (Mk 3,35; Łk 8,21). Lepiej: jest to braterstwo, które wykonuje funkcję macierzyńską, jak św. Augustyn i wielu innych zwykło było mówić. Nic to nie umniejsza ojcostwa poszczególnych kapłanów i pasterzy, jeśli mogą powiedzieć za św. Pawłem: „przez Ewangelię w Chrystusie ja was zrodziłem” (1 Kor 4,15). To znaczy, że jeśli indywidualnie wzięci jesteśmy dziećmi Kościoła, to kolektywnie, a raczej wspólnotowo, tworzymy owo kościelne środowisko, które – jak widzieliśmy – jest rodzicielką i wychowawcą chrześcijan. Zawsze było to prawdziwe, ale dziś stało się prawdą naglącą. Istotnie, współczesne życie stwarza trudności dla wiary i nie pomaga w modlitwie. Doświadczenie wykazuje, że ryzykuje się przegraną, jeśli nie ma się oparcia w braterskiej społeczności. Pismo Święte mówi: „Jeśli napadnie ich jeden, to dwóch przeciwko niemu stanie; a sznur potrójny niełatwo się zerwie” (Ekl 4,12). Dla młodych grupowanie się nie jest rzeczą trudną. Mają potrzebę wspólnego przebywania. Wydaje się, że nie mają oporów w mówieniu o Chrystusie i problemach duchowych.

Istnienie dzisiejszych małych wspólnot braterskich odpowiada potrzebie wspólnego szukania, dzielenia się i wymiany. Te małe grupy tzw. nieformalne, spontaniczne czy podstawowe są autentycznymi rzeczywistościami Kościoła pod warunkiem, że pozostaną otwarte na to, co istnieje poza nimi, na całość doświadczenia Kościoła w przestrzeni – oznacza łączność z Kościołem dzisiaj, według różnych jego płaszczyzn: lokalnej, narodowej, powszechnej. Można wykorzystywać podróże i międzynarodowe obozy, aby poszerzać swoją „katolicką” duszę, choćby za cenę pewnych zaskoczeń. W czasie – oznacza jedność idącą poprzez pokolenia wierzących wraz z apostołami i tymi, co świadczą o Bogu. Tradycję odnajdujemy więc poprzez pośrednictwo wspólnoty i jej przeżyć, dochodząc do źródeł jej wiary. Jeśli chodzi o Kościół, jest rzeczą niezbędnie konieczną objęcie całości jego życia, zamknięcie w naszej wierności wymiaru jednoczącego z przeszłością, a także wymiaru nadziei – wymiaru przyszłości.

Istotnie, trzeba widzieć Kościół przyszłości jako kontynuację jego historii, tzn. jako zadanie i posłannictwo. Nie wolno zadowalać się mówieniem o Kościele w sensie statycznym. Bo Kościół staje się dzień po dniu dzięki inicjatywie i wierności swego Pana, ale także dzięki nam, ponieważ Bóg nie działa w pustce między niebem a ziemią.

W przeszłości, która właśnie umiera na naszych oczach, nie powinno się było mieć o Kościele pojęć klerykalnych, paternalistycznych i nieco feudalnych. Bo rzeczywiście uważano go trochę za coś złożonego z księży czy kleru i ich klienteli. Wierni, w ten sposób formowani, chętnie poddawali się naturalnej skłonności zrzucania na innych troski o decyzję dotyczącą ich samych i wypełniania aktów, które przecież są wyrazem tych, co je wykonują, z racji duchowej i wolnej osobowości człowieka. Byli księża, zakonnicy i zakonnice przeznaczeni do modlitwy, do kultu, do katechezy… Dostarczano im skądkolwiek środków, słuchaczy czy klienteli, ale składano na nich odpowiedzialność za wykonanie zadania. To samo odnośnie do misji. Byli misjonarze i na tym koniec. Dochodziło się do jakiegoś rodzaju religii przez pełnomocnictwo. Pewna forma, albo co najmniej pewna prezentacja katolicyzmu mogła gwarantować taki porządek, któremu zresztą niesłusznie przypisywałoby się jedynie negatywny bilans.

Od kilkudziesięciu lat, ale w ostatnim dziesięcioleciu w tempie przyśpieszonym, lepiej zaczynamy rozumieć, że kult i posłannictwo są aktami życia chrześcijańskiego, a nie tylko Kościoła – organizacji: pochodzą one z chrztu i naszego bytu chrześcijańskiego, który w następstwie i w mocy Chrystusa poświęca nas Bogu i naszym braciom ludziom. Po wyliczeniu innych funkcji, między którymi istnieją także funkcje określane jako „hierarchiczne”, św. Paweł pisze: „dla przysposobienia świętych do wykonywania posługi, celem budowania Ciała Chrystusowego” (Ef 4,12).

Tekst ten w niewielu słowach wiele mówi. Wszystkim chrześcijanom przypisuje on dzieło posługiwania, którego określonym celem jest budowanie Ciała Chrystusa. Funkcje pastoralne, przynależące do tych, którzy zostali wyświęceni jako uznani za odpowiednich, mają za zadanie w tym właśnie celu organizowanie i gromadzenie chrześcijan, nie pretendując bynajmniej, aby w sposób wyczerpujący określić, czym oni są. Nie należy więc ograniczać stosowania słowa „urząd” do urzędu kapłańskiego czy pasterskiego. Drugi Sobór Watykański często używa tego słowa w liczbie mnogiej, mając na względzie zarówno „urzędujących” ludzi, jak i dzieła czynnego posługiwania, np. kierownictwo liturgii, czytanie liturgicznych tekstów, katechizowanie tych, którzy są odpowiedzialni za organizowanie ruchów chrześcijańskich itp. Lista jest otwarta. Może ona objąć także tzw. świeckie czynności, na przykład odnoszące się do rozwoju człowieka, współpracy nad rozwojem itd., jeśli tylko znak Chrystusa jest tam w jakiś sposób obecny. Bo istotnie są to czynności, dzięki którym przedłuża się i dokonuje w historii służba światu, którą Bóg pierwszy zrealizował poprzez Sługę swego Jezusa Chrystusa.

Istnieje więc szeroki wachlarz posługi i urzędów. Czy w każdym wypadku można mówić, że to jest Kościół? Wyróżnijmy trzy sfery. Przede wszystkim sferę działalności mieszczącej się w strukturach właściwych Kościołowi: liturgia, słowo Boże, formalny apostolat i ugrupowania wyraźnie chrześcijańskie, nawet jeśli chodzi o grupy spontaniczne, nieinstytucjonalne, które jednak mają na celu chrześcijańskie działania dotyczące wiary: studium słowa Bożego, modlitwę, miłosierdzie… Na drugim miejscu sferę inicjatyw chrześcijańskich dokonujących się w strukturach społeczeństwa pojętego globalnie – inicjatyw zmierzających bądź to wyraźnie do wywierania chrześcijańskiego wpływu, bądź takich, przez które objawia się po prostu „filantropia” Boża (por. Tt 3,4), ale w taki sposób, że istnieje między nimi a ośrodkiem chrześcijańskiej społeczności jakaś uznana relacja. Owa społeczność traktowałaby je jako swoje anteny idące ponad dziedziną sakralną i właściwymi strukturami Kościoła. Czy to nazwie się parafią, czy inną Nową Jednością Pastoralną, będzie miała rodzaj formy gwiaździstej. Ponad tym jeszcze znajdzie się działalność podejmowana przez chrześcijan jako takich, nie w imieniu Kościoła, w całej ogromnej dziedzinie życia ludzkiego.

Czy i tutaj Kościół działa? Nie, jeśli rozumie się przez to słowo – co jest zresztą całkowicie uzasadnione – organizację mającą swoje specyficzne działania, których wykonawcy podporządkowani są kierownictwu przełożonych, od tej organizacji czerpiących swój autorytet. Ale są to członkowie Ludu Bożego, a więc Kościoła i w imię świadomości posiadania tej cechy, niezależnie od granic samej organizacji, podejmują pracę, której pragną nadać walor chrześcijański i w której podlegają ogólnym prawom doktryny i etyki wyznawanej przez Kościół. Oficjalnie – to nie jest Kościół, ale mimo wszystko, w jakimś sensie to jest Kościół. Trzeba by się może w tym wypadku posłużyć głębokim wyrażeniem Paula Evdokimova: „Nie da się powiedzieć, gdzie Kościół jest, ale nie da się też powiedzieć, gdzie go nie ma”4.

Ale przecież jest on nie wszędzie i nie w jakichkolwiek okolicznościach. Jeśli chodzi o ludzi, którzy nigdy nie słyszeli Ewangelii, albo jej słyszeć nie mogli, posiadają oni pewne stany duchowe: całkowicie wewnętrzne, być może, ale efektywne. Jeśli natomiast chodzi o chrześcijan, którzy pragną działać jako tacy, konieczne jest, aby trwały w nas zjednoczenie z Chrystusem i duchowe aktywne motywacje chrześcijańskie. Musimy je wiernie kultywować. Nie zatracajmy naszej specyfiki. Świat nie oczekuje od nas tego, co sam może sobie zrobić bez nas, oczekuje czegoś zupełnie innego. Chce wiedzieć, że wniesiemy weń Ewangelię, która jest sercem Kościoła.

Ojciec Daniélou powiedział: „Świat wyrzuca nam nie to, że jesteśmy chrześcijanami, ale że jesteśmy nimi w sposób niedostateczny”5. Domaga się to chyba nie mniejszego, ale większego wkorzenienia w Kościół, który daje mi się jako szkoła wiary, środowisko tradycji i modlitwy oraz podtrzymująca mnie braterska wspólnota. To prawda: Kościół, aby mógł być w sposób autentyczny tym, który by mnie odżywiał aż do dna moich ludzkich zaangażowań, musi się jeszcze rozszerzyć, odnowić, z większą odwagą zapuścić na głębię. To, co zdobywa się dzisiaj, trzeba będzie podjąć jako pracę dnia jutrzejszego. Miłość Kościoła, o jakiej mówimy, obejmuje właśnie to wszystko. Ale równocześnie tym, co ma być objęte, jest także miłość Kościoła. Inaczej mówiąc, stawianie pytań, szukanie pewnych reform i pragnienie, aby to w dalszym ciągu kontynuować, jest uprawnione, a nawet bez wątpienia konieczne, musi się jednak dokonywać w miłości, a nie w nieczułej obojętności lub zimnej krytyce czy pokątnym szemraniu.

Tym bardziej kocham Kościół, że nie usiłuje uchodzić za doskonały, ale stara się reformować i z trudem poszukuje odpowiedzi na pytania stawiane mu przez świat, na apel, jaki doń kieruje.

Cóż jest bardziej wzruszającego na świecie niż matka, która w męce i ubóstwie strzeże żywego i wiernego ogniska?

O Kościele mój, moja Matko, w tym właśnie kocham cię najbardziej i w tym pragnę zjednoczyć się z tobą ja sam ubogi, utrudzony, ale wierny!

tłum. Kinga Strzelecka OSU

nr 1, wrzesień 1973

  1. Y. Congar, Pourquoi j’aime l’Eglise, „Communion” 1970, nr 3 („Verbum Caro” nr 95).
  2. Psychiatra Sivadon w związku z Kamalą, dzieckiem-wilkiem znalezionym w Midnapore, w Indiach w 1920 r.
  3. Wywiad dla „La Vie Protestante”, maj 1966.
  4. Por. Y. Congar, przedmowa do K. Delahaye, Ecclesia Mater chez les trois premières siècles, Paris 1964, s. 7–32.
  5. J. Daniélou, Sainteté et ordre temporel, Paris 1955, s. 12.
Dlaczego kocham Kościół?
Yves Congar OP

(ur. 8 kwietnia 1904 r. w Sedanie – zm. 22 czerwca 1995 r. w Paryżu) – Yves Marie Joseph Congar OP – francuski teolog, dominikanin, który zmienił Kościół, ekspert II Soboru Watykańskiego, jeden z wielkich myślicieli XX wieku....

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze