Oferta specjalna -25%

Liturgia krok po kroku

0 opinie
Wyczyść

Wielkość zawsze była z daleka ode mnie. I za to też Panu Bogu dziękuję. Że jestem taki szary, że mnie czasem nawet nie dostrzegają. Stoję sobie, nie zauważą, nie ukłonią się. Nie widzą. Bo są tacy, których się nie widzi. Jakby mieli na głowie czapkę niewidkę.

Ja też. I nawet nie wtedy najbardziej, kiedy byłem młody. Chłopakowi niewiele potrzeba. Zdaje mu się, że świat złapał w garść, kiedy dotknął kobiety. To łatwe. To przyroda działa w nas. Ale potem, kiedy już zobaczyłem, że zaczynam się starzeć, wtedy się zdziwiłem. Kiedy pierwszy raz naprawdę zobaczyłem siebie w lustrze. Więc to tak? Więc i ja także? Czemuż by nie? I żal. Że może coś się ważnego w życiu pominęło. Jakąś przyjaźń, jakiegoś człowieka. I że tak już będzie zawsze. Ta samotność. Jak noc w oczach. W takich chwilach człowiek zapomina, że i tak przecież nie można mieć na własność drugiego człowieka. Zatrzymać sobie. Dla siebie. Na zawsze, jak mówią dzieci. Masz to szkiełko, tę muszelkę, ten korek. Daję ci na zawsze. Prawie wszystkie ludzkie nieszczęścia biorą się stąd, że człowiek chce mieć drugiego na własność i na zawsze. Zapomina, że sam też nie może do nikogo należeć. Czyj ty jesteś? Pytają małego. Swój. Każdy jest swój, a jak swój, to Boży, jak powietrze i woda. Więc ani powietrza, ani wody. Ani żony, ani dziecka.

Ale może gdyby się miało dzieci, własne dzieci, synów, córki. Tylko że rodzice nigdy nie umieją wychować własnych dzieci. Nie umieją z nimi nawet mówić. Jest jakaś ściana. Z obcymi łatwiej. Ma się jakieś sposoby. I widzi się przed sobą człowieka. Nie syna. Nie córkę. Ale człowieka, który ma problemy, coś chce, jak każdy, coś zrobić, coś znaczyć. I nie wie. Nie umie. Wstydzi się. Zacina. Nie rozumie. A ojciec zaraz trzaska drzwiami. A matka płacze. Bo oni chcą, żeby dzieci – to, co im się nie udało, to, co im przeszło koło nosa. A to człowiek. Osobny człowiek. I musi zaczynać od początku, sam. Więc może lepiej, że nie miałem własnych. A te cudze były jeszcze bliższe. I nie bały się. Że zleję, że skrzyczę. Nawarzyłeś piwa. Poczekaj. Pocierpisz i przestaniesz. Nie trzeba wymagać, żeby był wielki czy wybitny, czy bogaty. Niech będzie, jaki chce.

A ja sam?… Co z tego cierpienia… Z tej samotności… Z tych pustych wieczorów? Z tych nocy czasem za długich… Sobie mówiłem to samo: pocierpisz, pocierpisz i przestanie. Przejdzie. Do wesela się zagoi. Wszystko przechodzi. I dobrze. My, lekarze, wiemy, że zmysł nieużywany wysycha, obumiera. I już tak nie boli. A potem – z oddalenia, z perspektywy – wszyscy tak samo. Każdy swoje przecierpi. Tak albo inaczej.

A miłość?… Nie trzeba używać wielkich słów. Drugie przykazanie Boże: „Nie będziesz brał imienia Pana Boga twego nadaremno”. Miłość to imię Pana Boga. Nie trzeba nadaremno. Jeśli Icek zleje się w nocy, a pani śpieszy i obmyje, i osuszy, i uspokoi, bo on wstydzi się już i płacze. I zmieni prześcieradło. I wypierze. A tu noc i wszyscy już śpią. Czy tu jest miłość, czy jej nie ma? Czy kiedy ktoś, kto nie jest niczyim ojcem, idzie od drzwi do drzwi prosić chleba dla swoich dzieci? Czasem mu dadzą, a czasem zatrzasną drzwi przed nosem, a czasem obrażą i wyśmieją. To czy to jest miłość, czy jej nie ma? Ja nie wiem. Ja się, proszę pani, nie znam na miłości. Może jestem stary. A może lekarze widzą te rzeczy całkiem inaczej. Jakoś zwyczajnie. Prosto. A może to dlatego, że jestem Żydem. Żydzi też patrzą na to prościej. Mają swojego Pana Boga. Mają przykazania. Tak i tak – dobrze. A tak – źle. To stary naród. Doświadczony. Rozmawiał z Bogiem. Czy ja wierzę w Boga? Ja jestem Żyd. Czy Żyd może nie wierzyć w Boga? To już nie jest Żyd. To jakby kto wyrzekł się własnego ojca. Wstydził się, że stary i powolny. I chyba niemodny. I cuchnie cebulą. A syn stał się wielkim panem. Bogaty. Ale bogaty to nie znaczy, że z Bogiem. Ubogi pochodzi od tego, że – u Boga.

A czy ja się modlę? Zawsze. Zawsze, kiedy piszę. Taka jest modlitwa pisarza. Może i każda uważna praca. I kiedy nie mogę spać. Zanadto zmęczony. I myśl chodzi od ściany do ściany, kołacze się i nagle: dom, ojciec, matka, babka. Wszystko, co było i co już nie wróci. Ale było. Nie każdego nawet bogacza stać na to, żeby mieć co wspominać. I jak to bogacz myśli: sam zdobyłem. Sam. Jestem ważny. A ja nieważny jestem, całkiem nieważny, ale byłem dzieckiem. Jakby bogacz powiedział – zainwestowano we mnie. Włożono tyle, że starczy na życie. I dziękuję Bogu. Nie mówię: Dziękuję Ci, Panie Boże nasz, Królu wszechświata. Czasem i mówię. Ale czasem po prostu jest we mnie sama wdzięczność po dziurki od nosa. Że tyle dobrych ludzi i dobrych dzieci, z których będą ludzie.

Źli też są, ale oni nie są winni. Robią zło jak ślepi. Ślepymi rękami. Ocalić ich może tylko nasze przebaczenie. Są źli, bo ich skrzywdzono albo oszukano. A ci, co ich oszukali? Człowiek, kiedy musi siać zło i niesprawiedliwość, i krzywdę – wymyśla sobie poglądy, aby to czyniły za niego. Ale człowiek jest dobry. Jest tylu dobrych, tylko o nich łatwiej nie pamiętać. Więc wdzięczność. I że ja w tym wszystkim. Że mogę z nimi być. I jeszcze się nawet trochę liczyć. Choć taki owaki, ani ładny, ani wielki. Wielkość zawsze była z daleka ode mnie. I za to też Panu Bogu dziękuję. Że jestem taki szary, że mnie czasem nawet nie dostrzegają. Stoję sobie, nie zauważą, nie ukłonią się. Nie widzą. Bo są tacy, których się nie widzi. Jakby mieli na głowie czapkę niewidkę.

Bajki są mądre. Dlatego i ja czasem opowiadam bajki. Dzieciom. Albo kiedy piszę. To wszystko bajki. A ludzie mówią: to bajka. To znaczy, że nieprawda. A ja taką bajkę opowiem, żeby była w niej prawda, ale nie na wierzchu, nie taka wyłupiasta prawda łypiąca wielkim okiem. Schowana. Jak dobry orzech w twardej łupinie. Że trzeba położyć na kamieniu i dobrze kamieniem przytłuc, a wyskoczy.

Więc już o wszystkim chyba było. I o samotności, i o tej tam miłości, i nawet o Panu Bogu i o bajce – prawdzie. No to chyba już wszystko. Nie? Jeszcze nie? A tak, racja… Jest jeszcze to. Śmierć. Dlaczego pani koniecznie chce, żebym mówił o śmierci? Przecież pani dobrze wie, że ja już umarłem. Więc co tu jest do gadania? Że umarłem inaczej, niż myślałem, nie w łóżku, nie otoczony lekarstwami, plastrami, przykryty kołdrami, z basenem pod łóżkiem. To też cuchnie. Nikt sobie śmierci nie wybiera. Ta śmierć to jest milion. A milion to już się nie liczy. To jest nic. Jedna śmierć boli. A milion – to już zimna cyfra. Ja tylko tak sobie, pani wie, że to nieprawda. Jedna czy milion. Milion to milion jedynek, a każda miała matkę i ojca, i imię. I ma serce, nerki, mózg, wątrobę i wszystko inne. Palec jak skaleczy – płacze. A tu od razu śmierć. Nie, tego nikt nie zrozumie. I że nie tylko starzy, że dzieci. Lekarz wie, jak umierają dzieci. One są mądre, może mądrzejsze od starych, którym się już miesza w głowie. Dzieci, kiedy umierają, robią się od razu stare. Wiedzą więcej od nas. I, wie pani co, one są ubogie. One są u Boga, wiedzą, że przyjdzie, co ma przyjść i że ojciec ich nie opuści. A nawet jakby musiał opuścić, to jeszcze coś wymyśli, coś takiego, żeby warto było i żyć, i umrzeć.

Bo jeśli nie warto umrzeć, to i żyć nie warto. Po tej stronie widać to już zupełnie wyraźnie. Czy to mądre? Ja nie wiem. Czy coś mądrego mógłby pani powiedzieć taki cień, który przychodzi i odchodzi? Całkiem jak człowiek na ziemi…

Zaborów, 13 sierpnia 1977

nr 53, styczeń 1978

Sen o Januszu Korczaku
Anna Kamieńska

(ur. 12 kwietnia 1920 r. w Krasnymstawie – zm. 10 maja 1986 r. w Warszawie) – polska pisarka, tłumaczka, jedna z najciekawszych poetek religijnych dwudziestego wieku. Nazywana „Prorokinią Anną”. Autorka książek dla dzieci...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze