Mówi się często, że kryzys wiary w Europie jest wynikiem sekularyzacji. Uważam ten pogląd za uproszczony. Nadal pozostaje w świecie ogromny głód Boga, pragnienie objawienia. Ludzie tęsknią za tym, by im powiedzieć, jaki jest sens ich istnienia, pod warunkiem jednak, że powie im to ktoś inny niż nauczyciel chrześcijański.
Poproszono mnie, bym powiedział o zadaniach stojących przed naszym Zakonem w Europie. Myślę, że dobrze się składa, iż stawiamy sobie to pytanie tutaj, w Pradze, gdyż jest to miasto znajdujące się w sercu Europy; jesteśmy z całą pewnością w sercu Europy i stawia się tu chyba jedne z najbardziej ważkich obecnie pytań.
Mówienie prawdy
Václav Havel, prezydent nowej Republiki Czeskiej, powtarzał często i powtarza, że prawdziwym wyzwaniem obecnej chwili jest mówienie prawdy. Zagrożeniem naszej cywilizacji jest być może nie to, że wypowiadamy słowa pozbawione prawdy, że kłamiemy, ale że z naszych ust wychodzą słowa puste. Wypowiadać słowa, które rzeczywiście coś znaczą, które posiadają wagę i autorytet, jest pod pewnym względem także wyzwaniem dla Kościoła. Niedawno, będąc w Rzymie, słuchałem w jednym z kościołów kazania. Wszystko, co mówił ksiądz, było słuszne. Mówił o potrzebie pokoju i sprawiedliwości, zachęcał do tego, by kochać się wzajemnie, by budować Kościół jako wspólnotę itd. Nikt nie mógł mieć żadnych obiekcji co do treści jego homilii. Ale kiedy przyjrzałem się twarzom zgromadzonych osób, zwłaszcza twarzom młodych, dostrzegłem, że mu nie wierzą. Jego słowa nic dla nich nie znaczyły. Były to tylko słowa, podobne do słów faryzeuszów i uczonych w Piśmie, nie słów Jezusa, przemawiającego z mocą.
W jaki sposób mamy żyć, by głosić Słowo z mocą, tak jak powinni to czynić kaznodzieje? Myślę, że jest to wyzwanie, którego staliśmy się bardzo wyraźnie świadomi w Meksyku, w czasie ubiegłorocznej Kapituły Generalnej. Wielu z nas odczuwało, że nie trzeba nam więcej dokumentów, więcej wizji działania. Wyzwanie obecnej chwili to nie więcej dokumentów, lecz refleksja nad tym, jak wcielić w życie wizję już istniejącą i uczynić ją rzeczywistością z krwi i kości, po to, byśmy mogli przemawiać z autorytetem. Uważam, że to zadanie, które stoi przed następną Kapitułą Generalną w Caleruedze.
Podam pewien przykład. Przez wiele lat byłem zaangażowany w Anglii w działalność antywojenną. Protestowałem przeciwko wojnie nuklearnej, wojnie na Falklandach, wojnie w Zatoce Perskiej. Wypowiedziałem o wojnie morze słów. Ale kiedy byłem ostatnio w Afryce, ujrzałem ją na własne oczy; skłoniło mnie to do milczenia. Kiedy wraz z przyjaciółmi wybraliśmy się do strefy wojennej w Rwandzie, by przyjrzeć się pracy naszych sióstr, udaliśmy się do obozu dla uchodźców, gdzie przebywa 35 tysięcy osób; widziałem tam dzieci, które zrezygnowały nawet z tego, by starać się przetrwać i żyć. Odwiedziłem szpital, na którego oddziałach zobaczyłem mnóstwo młodych mężczyzn i dzieci, bez nóg, okaleczonych przez miny. Widzieliśmy to wszystko i nie byliśmy w stanie nic powiedzieć. Pod wieczór uczyniliśmy jedyną możliwą rzecz: odprawiliśmy wspólnie Eucharystię. Była pamiątką Wydarzenia, które pozwoliło nam znieść to, co ujrzeliśmy. Wszystko, cokolwiek byśmy wtedy powiedzieli, byłoby nie na miejscu; mogliśmy tylko milczeć.
Tak więc główne wyzwanie dla nas, jako Zakonu, w nowej, wyłaniającej się na naszych oczach Europie, to nie problem, co mówić, lecz jak mówić, a jeszcze bardziej – jak żyć, by przemawiać z mocą autorytetu, a nie jak uczeni w Piśmie i faryzeusze.
Chciałbym poddać pod rozwagę cztery konkretne zadania, chociaż jest ich o wiele więcej: a) jak być kaznodzieją i nauczycielem w świecie, który nie ufa nikomu?; b) jak być ubogim w świecie konsumpcjonizmu?; c) jak być wolnym w świecie, który skłania się do fatalizmu?; d) jak witać innych z otwartym sercem w świecie migracji, uchodźców i imigrantów?
Każde z tych zadań to konkretne i specyficzne wyzwanie dla nas jako dominikanów dotyczące tego, jak mamy prowadzić nasze życie zakonne.
Jak być kaznodzieją i nauczycielem w świecie, który nie ufa nikomu?
W końcowych rozdziałach Ewangelii św. Jana Jezus mówi: „Nauka, którą słyszycie, nie jest moją, ale Tego, który Mnie posłał, Ojca” (14,24). Być kaznodzieją, mówić mocą autorytetu, znaczy przekazywać Słowa, które nam również zostały przekazane, które nie pochodzą od nas. Głosimy to, co objawione. Jak mamy nauczać w społeczeństwie, które darzy tak głęboką nieufnością jakiekolwiek pojęcie objawienia? Dla współczesnego społeczeństwa jedyny autentyczny przekaz to ten, który pochodzi od nas samych, z naszego własnego doświadczenia. Społeczeństwo współczesne pragnie, by je nauczano, a równocześnie jest ogromnie podejrzliwe wobec wszelkiego nauczania, zwłaszcza jeżeli pochodzi ono od Kościoła. Tak więc nasze pierwsze wyzwanie brzmi następująco: Jak możemy być Zakonem nauczycieli, jeśli sama idea nauczania czegokolwiek jest odbierana jako akt przymusu i narzucania swojej woli?
Pewien teolog angielski, pierwszy katolicki profesor teologii w Cambridge od czasów Reformacji, opisał ten dylemat w sposób następujący: „Oświecenie pozostawiło nam w spadku coś, co można określić jako kryzys uległości i posłuszeństwa. Dopóki brak nam odwagi, by na własną rękę dojść do pewnych prawd, by uznać za prawdziwe tylko to, do czego osobiście się przekonaliśmy lub co sami odkryliśmy i wynaleźliśmy, wtedy sens, wartości i pouczenia narzucane nam przez innych ludzi, umacniając ich władzę, będą nas ograniczać i zniewalać, wiązać nas z bajkami i fałszywymi przekonaniami z przeszłości. Nawet prawda Boża, a może zwłaszcza prawda Boża, nie jest tu wyjątkiem. Jedynie dzieci i niewolnicy winni być posłuszni i podatni na nauczanie”1.
Moglibyśmy nieskończenie długo rozwodzić się nad korzeniami tego kryzysu. Podejrzewam, że tkwią one w rozdźwięku z początków Oświecenia, między procesem samodzielnego myślenia z jednej a tradycją z drugiej strony. Oświecenie wprowadziło zasadnicze przeciwieństwo między obiema tymi postawami. Człowiek myślący, osoba oświecona, miał być kimś, kto myśli sam za siebie, kto nie przyjmuje niczego na wiarę, którego pierwszym odruchem jest wątpienie. Tradycja, zwłaszcza Tradycja Kościoła, była postrzegana jako oznaka nietolerancji, uprzedzeń i niezdolności samodzielnego myślenia. Postawa powyższa kwestionuje z samej swej natury rolę nauczyciela i kaznodziei.
Mówi się często, że kryzys wiary w Europie jest wynikiem sekularyzacji. Uważam ten pogląd za uproszczony. Nadal pozostaje w świecie ogromny głód Boga, pragnienie objawienia. Ludzie tęsknią za tym, by im powiedzieć, jaki jest sens ich istnienia, pod warunkiem jednak, że powie im to ktoś inny niż nauczyciel chrześcijański. Witryny księgarń wypełniają książki o okultyzmie, magii, astrologii, przybyszach z innych planet i o religiach Wschodu. Jednak ten głód wiedzy rozmija się z myśleniem, racjonalną argumentacją i dociekaniem. Poszukiwanie i znajdywanie, wynajdywanie i odkrywanie oddzieliły się od siebie nawzajem. To nastawienie zagraża tak drogiej nam teologii, gdyż w sercu naszej tradycji leży przekonanie, że to właśnie w poszukiwaniu odkrywamy i że starając się zrozumieć, spotykamy Boga, dającego samego siebie.
Uważam, że musimy zdać sobie sprawę z tego, że rozdźwięk, o którym mowa, przebiega także głęboko przez Kościół. Wszyscy jesteśmy dziećmi Oświecenia i nasza kultura pcha nas w stronę sceptycyzmu bądź fundamentalizmu, czy to w odniesieniu do pisma czy doktryny. Podziały w naszych prowincjach i ośrodkach teologicznych odzwierciedlają oba te spojrzenia na świat. W samej teologii, podobnie jak i w kulturze, można zauważyć kryzys dotyczący roli myślenia.
Uważam, że jednym z zasadniczych wyzwań, jakie stoją przed Zakonem, jest nauczanie ludzi dostrzegania tego, że Boże objawienie przyjmujemy także rozumem. Argumenty i kontrargumenty, dyskusja i debata, są to wszystko jedynie sposoby, dzięki którym możemy przyjąć z miłością daną nam przez Boga prawdę.
W Kościele dzisiejszym istnieje wiele obaw. Duża część z nich to strach przed myśleniem, strach przed możliwością niezgody. Uważam, że musimy ukształtować dominikanów, którzy nie będą bać się sporu i dysputy, gdyż jest to także element zbliżania się ku tajemnicy. Święty Tomasz z Akwinu był teologiem zawsze zaczynającym rozumowanie od analizy argumentów wysuwanych przez swoich oponentów, argumentów, które rozważał bardzo sumiennie. I to nie dlatego, iżby chciał pokazać, że były błędne, przeciwnie, chciał wskazać, jak w ograniczonym sensie były słuszne. Cała idea średniowiecznej disputatio sprowadzała się do dyskusji, w trakcie której rozmówcy starali się nawzajem od siebie uczyć. Święty Tomasz był uczonym mendykantem, żebrał o prawdę. Był jak Jakub mocujący się z aniołem, żądający jego błogosławieństwa.
Powiedziałbym też, że – jeśli mamy być kaznodziejami – kolejnym zasadniczym wyzwaniem jest uzdrowienie rozdarcia między wiarą a rozumem. Nasze ośrodki teologiczne: Angelicum, Salamanca, Fryburg, Manila – powinny być znane jako miejsca, gdzie bracia mają odwagę roztrząsać kwestie dnia dzisiejszego, w których nie zgadzamy się z innymi, po to, by się uczyć. Umiejętność sporu powinna być specjalnością właśnie naszego Zakonu! W Kościele, w którym dialog teologiczny cierpi na frazesy jak dziecko na wysypkę przy odrze, powinniśmy być znani właśnie z takiej otwartości. Czy w naszych prowincjach ośmielimy się pozwolić wyjść na powierzchnię dzielącym nas różnicom, tak by móc dyskutować o nich bez obaw?
I może dlatego właśnie Praga jest szczególnie dobrym miejscem, by zmierzyć się z tym wyzwaniem, gdyż w Europie Środkowej, chyba bardziej niż w jakimkolwiek innym miejscu, myślenie pozostaje cenionym, a nawet popularnym zajęciem, a nie przywilejem elit. Kultura nie jest jedynie dla tych, których stać na drogie miejsca w operze – jest dla każdego. Symbolizuje to fakt, że Bułgarzy obchodzą święto alfabetu, którym czczą cyrylicę, daną im przez Cyryla i Metodego. W tym dniu (24 maja) dzieci chodzą po mieście, nosząc na ubraniach poszczególne litery. We współczesnej Europie ma chyba wymowę symbolu fakt, że Anglia wybrała na swojego premiera księgowego, a Czesi dramaturga i myśliciela. Václav Havel napisał ostatnio: „Wydaje się, że era ideologii dobiegła końca. Uważam, że wkraczamy teraz w erę myślenia”. Może jest to pogląd zbyt optymistyczny, jednak miejmy nadzieję, że tak nie jest. Musimy dostrzec, że podobnie dzieje się teraz w Kościele.
Słowo łaski
Wspomniałem, że byłoby uproszczeniem opisywać nasz wiek wyłącznie w kategoriach sekularyzmu. Istnieje w nim głęboki i czasem dziwny głód religii. Niektórzy próbują czytać z gwiazd, inni, jak książę Walii, rozmawiają z roślinami. Książki o okultyzmie zapełniają lady księgarń. Jednakże prawdą jest również to, że dla ogromnej liczby ludzi, może nawet większej niż w jakiejkolwiek innej epoce i cywilizacji w dziejach świata, Bóg jest po prostu nieobecny. Nie ma Go. W świecie nie widać znaków transcendencji. Gdy przyjechałem do Nigerii, uderzyła mnie tam wszechobecność religii. Szyld każdego sklepu i zakładu usługowego wiązał się z religią. Był tam „sklep ze sprzętem elektrycznym Bożej mocy” i „zakład fryzjerski Dobrej Nowiny”. Język głoszenia Słowa znajduje swe naturalne przedłużenie w każdym innym języku, gdyż imię Boga nigdy nie jest daleko od czyichkolwiek ust. W naszej kulturze głoszenie Słowa stało się zupełnie odmienną działalnością, gdyż w większości krajów Europy imienia Boga nie wspomina się publicznie. Jak możemy być kaznodziejami, kiedy słowo „Bóg” obce jest uszom wielu z naszych słuchaczy?
Jest to mój ulubiony temat i muszę oprzeć się pokusie, by go dalej roztrząsać. Powiem tylko, że dominującym miernikiem cywilizacji Zachodu, a w coraz większym stopniu i całego świata, jest rynek. Nasi przodkowie żyli w świecie, w którym rynek odgrywał ważną rolę. Nasz świat natomiast jest rynkiem i całe życie ekonomiczne i polityczne jest mu podporządkowane. Rynek decyduje w polityce i poprzez niego postrzegamy rzeczywistość. Wszystko jest na sprzedaż, a my wszyscy jesteśmy konsumentami. Pewnego dnia na stacji kolejowej w Anglii usłyszałem zapowiedź: „Wszyscy konsumenci pociągu do Portsmouth proszeni są o przejście na peron ósmy”. Brzmiało to tak, jak gdyby kolej chciała, żebyśmy zjedli ten pociąg!
Trzydzieści lat temu człowiek nazwiskiem Polanyi napisał książkę, w której przekonywał, że narodziny epoki nam współczesnej nastąpiły razem z rozszerzaniem się zjawiska, które nazwał „fikcją towaru”. Polanyi analizuje szczegółowo, jak ziemia i praca ludzka zamieniały się w towar, czyli coś, co można sprzedać i kupić. Życie człowieka i świat przyrody stały się funkcją rynku, a więc stała się rzecz niewyobrażalna na przykład w czasach Świętego Dominika.
W świecie takim wszystko będzie postrzegane wyłącznie jako towar, który można sprzedać lub kupić. Wszystko będzie miało swoją cenę. W takim świecie, Boga, Dawcę wszystkich rzeczy, dostrzec będzie bardzo trudno. Trudno będzie zauważyć znaki Bożej obecności, znaki Tego, który jest zupełnym darem tam, gdzie Jego dary zostały zredukowane jedynie do roli towarów. Jeśli bliźni to dla ciebie tylko jeszcze jeden konsument, wtedy trudno dostrzec go jako dziecko Boga, stworzone na Jego obraz.
Jest to kultura, w której implicite obecny jest ateizm, szybko rozprzestrzeniający się wokół. Słyszałem parę tygodni temu, że Wilno przekształca się szybko w typowo zachodnie centrum handlowe, gdyż zachodnioeuropejskie i japońskie przedsiębiorstwa wykupują tam sklepy. Nasze nauczanie w Europie, w której Wschód staje się częścią światowego rynku, stoi przed szczególnym wyzwaniem.
Jak możemy temu światu głosić słowa autorytetu? Jest to dla mnie jedno z najtrudniejszych pytań. Potrafię jedynie odpowiedzieć, że musimy odkryć na nowo radykalną wolność ubóstwa. I wcale nie jestem pewien, co miałoby to oznaczać. Jeśli mamy mówić o Bogu, Dawcy darów, wtedy nasze wspólnoty muszą stać się wyspami kultury alternatywnej wobec istniejącej obecnie; wyspami, na których jesteśmy rzeczywiście wolni od pokus konsumpcjonizmu. Ale jak to możliwe, skoro, jeśli nie uczymy się radykalnego ubóstwa, konsumpcjonizm ów zalewa wszystkie zakamarki naszego języka? Już sama myśl o tym napełnia mnie przerażeniem! Nie mogę pojąć, jak możemy być kaznodziejami w świecie, w którym wszystko jest na sprzedaż, wszystko ma swoją cenę, jeśli nie odkryjemy powtórnie znaczenia tego, co pozostaje na uboczu. I mam wrażenie, że mimo wszystkiego, co mówimy o „opcji na rzecz ubogich”, nasz rzeczywisty styl życia, ubiór, nasze wakacje, spędzanie czasu wolnego, wszystko to bardziej niż kiedyś przypomina styl życia współczesnych ludzi. Pamiętam, jak w Irlandii brałem udział w spotkaniu przełożonych Zakonów, reprezentując rzecz jasna Anglię. Mówiliśmy o tym, że we wspólnotach zakonnych zaczynają zdobywać poklask bogactwo i związane z tym wpływy i przywileje. Do Zakonu przyciągnęło mnie, podobnie jak wielu innych, głębokie pragnienie ubóstwa. Czy Zakon pomógł mi podtrzymać to pragnienie i żyć nim?
Słowo, które wyzwala
To prowadzi mnie do trzeciego zasadniczego wyzwania, z którym musimy się zmierzyć. Jako kaznodzieje mamy nie tylko głosić słowa prawdy zamiast komunałów, słowo łaski, a nie rynku. Trzeba, byśmy także głosili Słowo, które wyzwala. Słowo, które uwalnia ludzi. To właśnie jest bardzo trudne, gdyż nasza kultura naznaczona jest głębokim fatalizmem, przekonaniem, że w istocie nic się nie da zmienić. A jeśli w ogóle coś się zmieni, to bynajmniej nie na skutek podejmowanych przez nas decyzji.
Václav Havel jeszcze przed upadkiem muru berlińskiego napisał, że charakterystyczną cechą krajów bloku wschodniego jest przerażająca pasywność i brak wiary w to, że czyjakolwiek działalność może coś zmienić. Wszyscy jesteśmy częścią tego systemu. Teraz oczywiście, kiedy przez Europę Środkową i Wschodnią przetoczyły się bezkrwawe rewolucje, które zaskoczyły nas wszystkich, rzeczy mogą ulec zmianie. Jednak Havel słusznie podkreśla, że fatalizm Europy Wschodniej to w istocie tylko odzwierciedlenie bardziej podstawowej ułomności, na którą cierpimy wszyscy, a którą opisuje on jako „powszechną niezdolność współczesnej ludzkości do tego, by być panem swego losu”. Nasza cywilizacja techniczna, cywilizacja rynku, jest głęboko przesiąknięta fatalizmem. Fatalizm ten staje przed nami właśnie wtedy, kiedy chcielibyśmy głosić słowa wyzwolenia i przemiany. Nasz tak zwany „wolny świat” odznacza się w istocie dogłębnym brakiem wolności.
Przez dwa miesiące podróżowaliśmy z Jeanem-Jacquesem Pérennèsem, asystentem do spraw życia apostolskiego, po Afryce i dostrzegliśmy nie tylko wojnę, ale także panujące wszędzie przeświadczenie, że załamuje się gospodarka społeczeństw, które zdają się skazane na pogrążenie się w coraz większym ubóstwie i wewnętrznym rozdarciu. Prawie nigdzie nie mogłem dostrzec nadziei, że ten proces rozpadu można odwrócić. Wydawało się, że wszyscy traktują go jako nieuchronne fatum. Wpadli w pułapkę światowej gospodarki, która sprawia, że kraje bogate stają się bogatsze, a kraje biedne jeszcze biedniejsze. A potem powróciłem na kilka dni do Anglii. W Liverpoolu zamordowano dziesięcioletniego chłopca i wszystko wskazywało na to, że zbrodni dokonało dwoje innych dzieci. Ludzie byli przerażeni, gdyż mord ten oznaczał rozkład społeczny, był znakiem, że społeczeństwo się rozpada. Dostrzegłem także, że ludzie byli przeświadczeni, iż niewiele można zrobić, że zmierzamy ku zagładzie, której nie sposób powstrzymać.
Jakie są korzenie tego fatalizmu i pasywności? Jak to się dzieje, że my, ludzie współcześni, posiadający technikę o tak ogromnych możliwościach, czujemy tak bardzo, że życie wymyka się nam z rąk? To nie miejsce i czas na to, bym przedstawiał dogłębną analizę tego zjawiska! Odwołam się tylko do książki, która została wydana niedawno i wywołała duży rozgłos w świecie anglosaskim. Nosi tytuł Cywilizacja sytości i została napisana przez jednego z najsłynniejszych ekonomistów amerykańskich, Johna Kennetha Galbraitha. Twierdzi on, że przez ostatnie dwieście lat głęboki wpływ na politykę wywierała filozofia leseferyzmu, która zakłada, że jakakolwiek ingerencja państwa w rynek będzie mieć zawsze szkodliwe skutki. Musimy pozwolić rynkowi działać w oparciu o swe własne prawa, a wszystko po pewnym czasie wyreguluje się samo. To przekonanie, że prawa ekonomiczne same w sobie są w stanie rozwiązać wynikające z nich problemy z najlepszym w efekcie skutkiem dla nas wszystkich, zachęca nas zawsze do tego, by myśleć tylko na krótką metę, gdyż, jak mawiał Keynes: w dalszej perspektywie wszyscy umrzemy. W ostatecznym rozrachunku ta dominująca obecnie filozofia zwalnia nas od wszelkiej odpowiedzialności. Uświęca ucieczkę przed nią.
Uważam, że nadeszła obecnie w historii Zakonu chwila, kiedy stajemy w obliczu zupełnie nowych wyzwań. Oto przykłady: formacja niezliczonej liczby młodych ludzi w Afryce, którzy pragną przyłączyć się do Zakonu, wyzwania ewangelizacji w Chinach, dialog z islamem, odnowa Zakonu w Europie Wschodniej. Rzadko się zdarza, że musimy zmierzyć się z tak fascynującymi zadaniami. A mamy też i ludzi, by się z nimi zmierzyli, a raczej powiedzieć trzeba, jeżeli się z nimi zmierzymy, pojawią się ludzie. Czy ośmielimy się podjąć odważne decyzje, wiedząc, że będzie się nas obwiniać i krytykować, decyzje, które otworzą nas na wyzwania przyszłego wieku? W czasie kapituły w Meksyku apelowałem o przysłanie ludzi, którzy pomogą w formowaniu studentów w Kinszasie, w Zairze, gdzie mieści się dom studiów i gdzie mamy około czterdziestu młodych braci, będących przyszłością Zakonu w Afryce. Wszyscy byli podnieceni i przybyli na spotkania organizacyjne. Na tym się jednak skończyło. Do tej pory nikt się jeszcze nie zgłosił. Kapituła nie potrafiła wyłonić ani jednej osoby, która mogłaby zająć się formacją naszych młodych braci w Afryce.
Sądzę, że jeśli mamy żyć tak, by skutecznie głosić Słowo, jednym z głównych zadań stojących przed Zakonem jest wziąć odpowiedzialność za wyzwania chwili obecnej. Odpowiedzialność to zdolność udzielenia odpowiedzi. Czy zechcemy to uczynić? Jako prowincjał angielski doświadczyłem „tajemnicy zanikającej odpowiedzialności”. Tajemnica ta jest równie trudna do rozwikłania jak zagadki Sherlocka Holmesa. Kapituła zauważa pewien problem i zobowiązuje prowincjała, by go rozważył i rozwiązał. Trzeba podjąć odważną decyzję. Prowincjał każe rozważyć problem Radzie. Rada powołuje komisję, by ta zastanowiła się, co zrobić. Mijają dwa lub trzy lata, nim komisja dokładnie problem sprecyzuje. Potem przekazuje całą sprawę następnej Kapitule Prowincjalnej i w ten sposób krąg niemożności się zamyka.
Jesteśmy dziećmi naszego wieku i właśnie ludziom nam współczesnym musimy głosić Słowo i wcielać we własne życie niczym nieskrępowaną wolność dzieci Bożych. W tym historycznym momencie Václav Havel napisał, że „odpowiedzialność jest naszym przeznaczeniem”. Jeśli mamy jako Zakon podjąć ją, musimy przyjrzeć się trzem poziomom działania, których dotyczy problem wzajemnej odpowiedzialności.
Pierwszy to sama prowincja. Czy mamy rzeczywiście dostatecznie dużo hartu ducha i odwagi, żeby prosić poszczególnych braci, by poświęcili własne pragnienia, zamierzenia i osiągnięcia na rzecz wspólnych działań w ramach prowincji? Czy mamy odwagę powiedzieć młodym braciom: „Wiem, że chcesz pracować w parafii blisko twojej starej matki, lecz prowincja prosi cię, byś wyjechał do Chin”? Następnie mamy problem odpowiedzialności we współpracy między prowincjami. W większości regionów świata jest to rzecz powszechna, zwłaszcza tam, gdzie ma miejsce wspólna formacja. Czy umiemy naprawdę określić, gdzie powinna spoczywać konkretna odpowiedzialność, po to, aby można rozwiązać trudności? Uważam, że to jedna z najbardziej palących kwestii w Zakonie. I wreszcie trzeci poziom, czyli działania Zakonu jako całości. Może to na przykład oznaczać znalezienie wykładowców do École Biblique czy braci do pracy w nowych wikariatach w Europie Wschodniej. Musimy sobie postawić pytanie: czy jesteśmy jednym Zakonem czy federacją prowincji?
Wierzę, że od zrozumienia tych praktycznych zastosowań odpowiedzialności zależeć będzie, czy okażemy się ludźmi odpowiedzialnymi, ludźmi wolnymi, mogącymi w wolności głosić Słowo, które wyzwala. A może chcemy się poddać fatalizmowi?
Serce otwarte dla przybyszów
Nie mogę się oprzeć pokusie, by nie powiedzieć na koniec o jeszcze jednym wyzwaniu, które Europa stawia przed Zakonem. Dotyczy ono obecnych pośród nas obcych i przybyszów.
Najbardziej typowe społeczeństwo współczesne, czyli społeczeństwo amerykańskie, składa się prawie całkowicie z imigrantów, ludzi, którzy przybyli niedawno. Nasza Europa jest zbiorem społeczeństw, dla których fundamentalnym wyzwaniem jest dziś przyjęcie z życzliwym sercem obcych, tych, którzy przybywają z Maroka do Hiszpanii, z byłego Związku Radzieckiego do Niemiec, z Algierii do Francji, z Albanii do Włoch. Wszędzie ludzie nieustannie się przemieszczają, wygania ich z własnej ojczyzny bieda lub prześladowania polityczne. I prawie wszędzie natrafić możemy na nowe przejawy nietolerancji wobec cudzoziemców: Fremdenhass w Niemczech, objawiająca się napadami na domy dla azylantów, czystki etniczne w byłej Jugosławii, konflikt katolików i protestantów w Irlandii Północnej, zabójstwa imigrantów z Algierii we Francji.
Jak jako Zakon możemy na to odpowiedzieć? Monteskiusz napisał kiedyś następujące zdania: „Jeślibym wiedział o czymś, co mogłoby być użyteczne dla mnie samego, lecz szkodliwe dla mojej rodziny, wyrzuciłbym to z moich myśli. Gdybym wiedział o czymś, co byłoby użyteczne dla mojej rodziny, lecz zgubne dla mojego kraju, uważałbym to za przestępstwo. Jeślibym wiedział o czymś, co byłoby dobre dla Europy, lecz zgubne dla ludzkości, uznałbym to za zbrodnię”. Jest to dla mnie bardzo znaczący tekst, gdyż pokazuje on, że to, z czym się utożsamiamy, równocześnie odróżnia nas od innych. Przychodzimy na świat jako przedstawiciele konkretnych rodzin i narodów i dziedziczymy po nich odmienne tradycje. A przecież powyższe refleksje wzywają nas do uznania szerszej tożsamości, zachęcają do wielkoduszności. W Europie, znaczonej przez imigrację, nietolerancję i podejrzliwość wobec obcych powinniśmy przede wszystkim być tymi, którzy strzegą wielkoduszności. Jest to dla nas konkretne wyzwanie.
Wiele, jeśli nie większość, prowincji w Europie zmaga się z brakiem powołań i doświadcza trudności wynikających z podtrzymywania dawnych zobowiązań i ze starań, by prowadzić normalne życie zakonne. Największa pokusa to być może pozwolić sobie na to, by zwrócić się do wewnątrz, by być zaabsorbowanym wyłącznie problemami swojej prowincji, by poddać się fatalizmowi, o którym mówiłem. Może właśnie wtedy, kiedy najmniej potrafimy sobie z tym poradzić, powinniśmy wyjść na zewnątrz i stać się twórczy.
Czas na podsumowanie. W Europie, w której istnieje olbrzymi głód nauczania, a równocześnie nieufność wobec bycia nauczanym, zwłaszcza przez Kościół, musimy spojrzeć na nasze ośrodki studiów. Czy są to miejsca, gdzie nasi studenci naprawdę uczą się myśleć? Czy są to miejsca, w których o problemach dnia dzisiejszego, problemach Kościoła i świata dyskutuje się bez obaw?
Czy w Europie, którą zwodzi konsumpcjonizm, w której Bóg – Dawca darów i łaski – jest tak często nieobecny, mamy odwagę być naprawdę ubodzy?
Czy w społeczeństwie, które ulega pokusie fatalizmu, ośmielimy się podjąć trudne decyzje, wziąć odpowiedzialność i poprzez to dać przedsmak tego, co mogłoby się stać wolnością dzieci Bożych?
Czy w Europie, pełnej imigrantów, naprawdę przekazujemy innym ogrom wizji i otwartość serca?
A kiedy jeden z naszych braci mówi zbyt długo, czy jesteśmy gotowi mu wybaczyć?
tłum. Andrzej Klonowicz
Przemówienie generała zakonu dominikanów na spotkaniu prowincjałów europejskich w Pradze, 12–16 kwietnia 1993
nr 242, październik 1993
N. Lash, Believing Three Ways in God, London 1992, s. 10.
Oceń