Pierwszy i Drugi List do Tesaloniczan
Moglibyśmy od Havla uczyć się krytyki własnego narodu, spokojnej, mądrej i wypowiedzianej z dystansem do samego siebie.
Dla zrozumienia, kim był Václav Havel, znacząca jest ostatnia scena jedynego filmu, który sam wyreżyserował według scenariusza własnej sztuki teatralnej.
Odejścia weszły na ekrany w marcu 2011 roku. W prawie pustym kinie „Lucerna” w Pradze (to miejsce dla rodziny Havlów ważne) śmiałem się wraz z innymi. Akcja rozgrywa się na tarasie willi. Dopiero pod koniec filmu kamera nagle się odwraca i ukazuje ogrodową sadzawkę. Z wody wychyla się głowa Václava Havla, który mówi jedno zdanie, parafrazując swoją maksymę życiową i polityczną: „Dziękuję, że wyłączyliście swoje telefony komórkowe, prawda i miłość zwyciężą nad kłamstwem i nienawiścią, a teraz możecie swoje telefony już włączyć”. Po czym reżyser – prezydent chowa znowu głowę pod wodę. Teatr absurdu, którego Havel był twórcą w swoich sztukach, osiąga tutaj szczyt, a prawda i miłość – jego polityczne credo – znowu zostają przypomniane.
***
Teatr absurdu towarzyszył Václavowi Havlowi już od samego początku jego prezydentury, gdy 29 grudnia 1989 roku komunistyczny parlament Czechosłowackiej Republiki Socjalistycznej wybrał go jednogłośnie na prezydenta. Człowieka, który jeszcze w maju tego roku siedział w więzieniu za działalność opozycyjną.
Byłem wówczas w Pradze, pamiętam dobrze atmosferę tamtego grudnia. Pasterkę w naszym dominikańskim kościele svatěho Jiljí odprawiał ówczesny prowincjał ojciec Dominik Duka – po 15 latach po raz pierwszy publicznie mógł stanąć przy ołtarzu. Był na tej mszy również Václav Havel, jeszcze dysydent i przywódca Forum Obywatelskiego.
W dzień wyborów prezydenckich, wczesnym rankiem, wjeżdżaliśmy z ojcem Dominikiem do Pragi od strony Pilzna przez Jiráskův most. Przed nami nad Wełtawą stał dom, w którym mieszkał Havel. A przed nim barakowóz służby bezpieczeństwa, która dzień i noc go pilnowała. Ktoś z nas wtedy powiedział: no tak, będą od jutra dalej stali, tylko już będą pilnowali nowego prezydenta.
Teatr absurdu, czy karykatura rewolucyjnych przemian? Jeszcze tego samego dnia uroczyste błogosławieństwo Najświętszym Sakramentem w katedrze św. Víta na Hradczanach, gdzie niezmiernie wzruszony staruszek kardynał Tomášek unosił monstrancję w rytm śpiewu Te Deum.
***
Pogrzeb Václava Havla w katedrze na Hradczanach prowadził jego przyjaciel – prymas Czech arcybiskup Dominik Duka OP (mianowany ostatnio kardynałem). Poznali się trzydzieści lat wcześniej w więzieniu w Pilźnie na Borach. A przyjaźń z więzienia nie przemija. 11 listopada, na miesiąc przed śmiercią Havla, telewizja czeska przeprowadziła z nimi długą rozmowę o tamtych czasach. I sprawach duchowego przenikania światów.
Havel interesował się drugim człowiekiem. W systemie totalitarnym, w którym żył w Czechosłowacji, przestrzeń wolności została ograniczona do małych domowych spotkań. Sprzyjała tworzeniu się bliskich międzyludzkich relacji. Havel był przede wszystkim pisarzem oraz dramaturgiem, który został „wpisany” przez wydarzenia „aksamitnej rewolucji” w rolę prezydenta.
Jaki był Václav Havel? Odpowiem, przytaczając słowa przemówienia, które wygłosił już jako były prezydent w 2003 roku w Berlinie:
„To, do czego dążyłem, nie ma charakteru celu, który w pewnym momencie można osiągnąć i wykreślić z wykazu rzeczy do zrobienia. To raczej ideał, do którego wciąż próbujemy się zbliżyć. Czasem jesteśmy bliżej, czasem dalej, lecz nigdy nie osiągniemy go ostatecznie. Nasz ideał jest jak horyzont – wskazuje nam kierunek, lecz z samej swej natury wciąż nam ucieka. Tylko utopista sądzi, że istnieje jakiś idealny projekt świata, który pewnego dnia będzie można w całości wprowadzić w życie, a wówczas wszystkie cele zostaną osiągnięte, nastanie raj na ziemi i skończy się zmartwienie zwane historią”.
Dla Havla owym horyzontem były wartości duchowe i moralne. Kierował się w życiu zwykłą ludzką przyzwoitością, szczerą wolą poświęcenia części interesu własnego na rzecz interesu ogółu oraz szacunkiem dla porządku moralnego i jego podstawowych imperatywów. Szanował obywateli i ich prawo do swobodnego łączenia się w najróżniejsze struktury społeczeństwa obywatelskiego. Sprzeciwiał się wszystkim odmianom fanatyzmu, dogmatyzmu, ideologizacji czy fundamentalizmu. Szczerość przeciwstawiał kulturze intryg, kłamstw, podstępów i zakulisowych targów.
Charakteryzowała go niechęć wobec dyktatury reklamy i konsumpcji. Stawiał kulturę twórczości przeciw kulturze samego zysku. Nie akceptował prowincjonalizmu, izolacjonizmu czy tępego nacjonalizmu.
Był sceptyczny wobec czysto technokratycznego zarządzania państwem, które przywiązuje większą wagę do celów ilościowych niż jakościowych. Podkreślał: „Chodzi o politykę, która w praktyce poczuwać się będzie do odpowiedzialności za świat, a nie będzie jedynie zwykłą technologią władzy”.
Ten ideał społeczeństwa obywatelskiego jest jednym z najważniejszych przesłań Václava Havla. Jakże wciąż aktualnym.
***
Ilekroć jestem w Pradze i pozwala mi na to czas, przychodzę do Pasażu Lucerna. Znajduje się on w połowie Václavského náměstí. To secesyjna kamienica, którą wybudował na początku XX wieku dziadek Václava Havla, też Vácslav Havel. Znajduje się tam wielka sala widowiskowa, kino i mnóstwo sklepów oraz współczesna rzeźba Davida Černého. Tego samego, który w Poznaniu postawił zobrazowanie „Golema”. W Lucernie pomnik świętego Wacława, głównego patrona Czech, króla, męczennika – wygląda tak, że siedzi on na koniu, który wisi z nogami skierowanymi w górę, a głowa spada w dół. Wacław święty dosiada więc konia jakby odwróconego. Absurd, karykatura, śmiech z najświętszych narodowych wartości. A może dystans do pompy i mieszczańskich wartości?
Václav Havel pochodził ze starej burżuazyjnej praskiej rodziny, do której należały między innymi studia filmowe Barandov i ów wspominany pałac Lucerna, sieć restauracji i sal koncertowych. W czasach komunizmu był więc klasycznym „wrogiem ludu pracującego”. Uniemożliwiono mu edukację. Trochę studiował na politechnice, do szkoły teatralnej nie został przyjęty. Jako dziecko, zaraz po drugiej wojnie światowej, uczył się jeszcze w elitarnej szkole w Poděbradach. Razem m.in. z Milošem Formanem i Jerzym Skolimowskim (!). Na początku lat 60. XX wieku pracował jako siła fizyczna w teatrze. Zaczynał pisać i stawał się autorem coraz bardziej rozpoznawalnym. Sztuki: Garden party, Powiadomienie, Puzuk, czyli uporczywa niemożność koncentracji, Spiskowcy, Opera żebracza, Audiencja, Wernisaż, Protest, Largo desalato i wiele innych, były grane dosłownie na całym świecie.
Po upadku praskiej wiosny 1968 roku i w czasach tak zwanej normalizacji przestają się ukazywać jego teksty, a teatry w Czechosłowacji już nie grają jego sztuk. Zaczyna podpisywać różne petycje w obronie prześladowanych, ze swoją twórczością schodzi do podziemia. W 1977 roku powstaje opozycyjne ugrupowanie Karta 77. Havel zostaje jednym z trzech pierwszych jej rzeczników. Trafia do więzienia. Przebywa tam łącznie prawie pięć lat. Zaczyna pisać teksty polityczne, eseje, zawsze o zabarwieniu moralnym, duchowym. Jego Siła bezsilnych staje się programem walki bez przemocy dla wszystkich dysydentów Europy Środkowej i Wschodniej. Otrzymuje międzynarodowe nagrody i wyróżnienia, tytuł honorowego członka Szwedzkiego Pen Clubu, jest nadzwyczajnym członkiem francuskiego Pen Clubu. Staje się członkiem Hamburskiej Akademii Sztuki, dostaje francuską nagrodę Prix Plaisir du Théâtre, nagrodę Jana Palacha za rok 1981, zaocznie tytuł doktora honoris causa York University w Toronto, także Uniwersytetu w Tuluzie i prestiżową nagrodę Erazma z Rotterdamu. W listopadzie 1989 roku, w czasie aksamitnej rewolucji zostaje członkiem Forum Obywatelskiego i bierze udział we wszystkich rozmowach opozycji z władzami komunistycznymi. Forum Obywatelskie wysuwa jego kandydaturę na stanowisko prezydenta Czechosłowacji. Jest nim do roku 1992. W 1993 roku zostaje prezydentem Czeskiej Republiki i pozostaje na tym stanowisku aż do 2003 roku.
O swojej prezydenturze napisze później w znakomitej książce Tylko krótko proszę.
„Cieszę się, że ta moja dziwna książka trafia także do rąk polskiego czytelnika, i mam nadzieję, że znajdzie w niej coś, co go zainteresuje. Nie mogłem i nie chciałem pisać szczegółowych pamiętników, ale czułem, że po tym wszystkim, co przeżyłem, jestem winny ludziom jakąś informację. Dlatego zdecydowałem się na taki szczególny kolaż. Napisałem tę książkę szybko i podczas pracy celowo nie myślałem o konkretnym czytelniku. Dlatego jest w niej zapewne sporo fragmentów, które nie będą interesowały niektórych moich współobywateli, a są także takie, które z kolei nie będą interesujące dla wielu zagranicznych czytelników i które być może nawet nie będą dla nich całkiem zrozumiałe. (…) Wiele z tych spraw przeszło do historii. Mimo to nie wykreślam wzmianek o nich, bo chciałbym zaznaczyć, że nie byłem jedynie uczestnikiem normalnej zmiany władzy, lecz także jednym z tych, którzy musieli zbudować właściwie z niczego demokratyczne państwo”.
***
Václav Havel jako prezydent sam pisał wszystkie swoje przemówienia. I te, które wygłaszał w kraju, i zagraniczne. Dlatego dziś zebrane razem stanowią jakby oddzielny tom literatury. Jego głos wydaje się po śmierci jeszcze bardziej czytelny. Fragment z dziennika (22 października 2000 roku), uwagi skierowane do współpracowników:
„Napisałem nową wersję przemówienia na 28 października (święto narodowe). Proszę o ocenę. Ale mogę przyjmować tylko drobne i raczej techniczne uwagi, które w dodatku musiałyby nadejść jeszcze w poniedziałek po południu. Przykro mi, że nie włączam tam różnych pomysłów Departamentu Politycznego, ale po prostu się nie dało. Staram się pisać przemówienia jak jakąś poezję; muszą mieć swój początek, kompozycję i zakończenie, swoją melodię, ładunek i hiperbolę. Inaczej nie umiem. Zaproponowane sformułowania oczywiście pod względem politycznym były bardziej precyzyjne, a może też i bardziej odpowiednie, ale jakoś nie udało się ich wkomponować. Proszę, potraktujcie to jako fakt i postarajcie się ocenić to przemówienie w ramach jego specyficznego gatunku, wyłapując ewentualne błędy rzeczowe, językowe, stylistyczne itp. (… )”.
Jest prawdą, że jako prezydent był bardziej słuchany za granicą niż przez swoich. Może też dlatego jest rozpoznawalny, jak to ktoś napisał, jako najbardziej znany Czech na świecie. A był człowiekiem skromnym, cichym i delikatnym. Można było odnieść wrażenie, że nawet nieśmiałym. Lecz bywał też duszą towarzystwa. Ożywiał się zawsze w gronie przyjaciół. Zasady, które wyznawał, potrafił z konsekwencją i twardo ukazywać innym. Doświadczyli tego szczególnie czescy komuniści, którzy nawet po śmierci Havla nie potrafili wyrazić żalu z powodu jego odejścia. Okazali mu obojętność, wiedząc dobrze, że był tym, który odesłał ich formację na śmietnik historii.
***
Petr Pithart – kolega z opozycji, pierwszy niekomunistyczny premier Czech, późniejszy marszałek senatu – powiedział po śmierci Havla, że rzadko kiedy mamy takie silne przeczucie, że istnieje nie tylko ciało człowieka, ale także duch, dusza ludzka. Jego ciało, tak bardzo utrudzone, doświadczone wewnętrzną walką przez całe życie, także więzieniem, zmęczone pracą ponad siły na prezydenckim urzędzie, w końcu wypowiedziało służbę myśli, która zawsze była – do ostatniej chwili życia – jasna i mądra. Umarł spokojnie w czasie snu. Jakby owo ciało – co podkreśla Pithart – chciało powiedzieć: W tym człowieku nie byłem w sporze z jego duchem. Ustępuję mu, aby mu nie przeszkadzało, niech żyje dalej, opuszczony od moich ograniczeń, moich słabości, moich bólów. Duch Havla niech żyje dalej.
Jeszcze w ostatnich tygodniach i dniach swojego życia wypowiadał się w gorących sprawach współczesnego świata. O prześladowanych i poniżonych. Jakby chciał podkreślić to, co było jego głosem przez całe życie. Mówił i o wyborach w Rosji, i o domowej, czeskiej sytuacji. Koniecznie chciał się spotkać z tybetańskim Dalajlamą, swoim przyjacielem. Jako z uosobieniem duchowości – ale i bezradności, a przez to o ile silniejszej duchowości – której się boją wszelkie totalitaryzmy i gwałciciele praw człowieka. Świat obiegły zdjęcia z tego spotkania, na których było widać, że Havel to już bardzo kruchy i żegnający się z życiem człowiek. „Siła bezsilnych”, chciałoby się powiedzieć w kontekście dzisiejszego, mocnego, nieoglądającego się na innych świata władzy, przemocy, pieniądza i wojny.
***
Był przyjacielem Polski i Polaków od bardzo dawna. Znał nasz kraj i naszą historię, jak mało który z cudzoziemców. Sam miał u nas wielu przyjaciół i wiernych czytelników. Pisał w swoim dzienniku pod datą 27 sierpnia 2005 na Helu:
„A więc jesteśmy nad Bałtykiem. Pisałem dość minimalnie. Trochę zapewne z powodu jakieś wakacyjnej demoralizacji, jednak przede wszystkim z powodu rozpraszających atrakcji, będących efektem wspaniałej polskiej gościnności, uroków tego szczególnego kawałka świata i luksusów tego ośrodka. Pogoda jest znakomita, więc człowiek nie jest w stanie się oprzeć – opala się, kąpie w basenie, wpatruje się w morze i cieszy z małych przyjęć, które tu dla nas nieustannie wydają. Wieczorami przeważnie oglądam telewizję… Cudowny koniec lata, który w środę będzie miał punkt kulminacyjny w postaci naszego udziału w uroczystości 25. rocznicy powstania Solidarności w Gdańsku, znów mnie zanurzył w polskiej atmosferze, która mnie zawsze tak bardzo fascynowała i która jest tak różna od naszej. (Zresztą moja pierwsza w życiu podróż zagraniczna w 1957 roku przypadkiem niemal prowadziła w to samo miejsce: w ramach jakieś wymiany studenckiej spędziliśmy wraz z Olgą kilka dni nad morzem w okolicy Sopotu. W Polsce była wtedy »odwilż« po dramatycznym październiku 1956 roku, więc pochłanialiśmy masę krytycznych i niezależnych tekstów, które tu się mogły ukazywać, wokół wszędzie rozbrzmiewał rock’n’roll, co u nas oczywiście nie było możliwe, a raz nawet słyszeliśmy, jak cała sala śpiewała pieśń o utraconym Lwowie). Kiedy codziennie oglądam tu w telewizji różne filmy dokumentalne i fabularne o powstaniu Solidarności (łącznie ze sławnym filmem Wajdy Człowiek z żelaza), różne koncerty i najróżniejsze wypowiedzi, to nieustannie uświadamiam sobie, jak bardzo Polacy cenią sobie swoją historię, jak identyfikują się z różnymi powstaniami o wolność, jak potrafią szanować swe ofiary. Tutaj w regionie gdańskim Wałęsa jest niemal świętym, jego nazwiskiem nazwano nawet tutejsze lotnisko, już w pełni świętym jest tu oczywiście Jan Paweł II… Polska jest w innej sytuacji niż Republika Czeska, przynajmniej z trzech powodów. Jest zdecydowanie większa; ba, można powiedzieć, że jest to jakieś regionalne mocarstwo, które ma bardzo ważne, geopolitycznie wrażliwe położenie między Niemcami a Rosją. Jedni, którzy w czasie skomplikowanej historii dzielili ten kraj, mają z tego powodu nieczyste sumienie i starają się teraz jakoś podlizywać; inni natomiast, gdyby tylko mogli, znów chętnie by sobie wzięli kawałek. Dlatego Polacy znacznie lepiej niż Czesi rozumieją, jak ważną gwarancją, że upiory przeszłości nie powrócą, jest dla nich członkostwo w NATO i Unii Europejskiej. Po drugie, istnienie narodu jest tu od wieków związane z istnieniem elit narodowych (nie przypadkiem Stalin starał się je zgładzić) i z obecnością silnego Kościoła katolickiego – który nigdy nie kolaborował z obcą władzą – wspierającego się na głębokiej polskiej religijności. A po trzecie, jest chyba bardzo ważne, że Polska zachowała swoją szlachtę, która była patriotyczna i której nikt nie wybił, jak u nas… W ogóle wydaje mi się, że Polacy mają inny, daleko bardziej emocjonalny stosunek do swej państwowości niż my. Ale też mało który naród za swą wolność i niepodległość musiał ponieść tyle ofiar. Tu po prostu każdy wie, że za wolność trzeba czasem zapłacić bardzo wysoką cenę. O Czechach nie da się tego powiedzieć – ideałem jest u nas zdolność zdobycia jakichś darów możliwie bez boju, bez pracy i za darmo. Poza tym szacunek dla własnej heroicznej historii i dla swoich ofiar daje Polakom jakiś niezwykły entuzjazm budowniczy i restauratorski: przecież nie tylko warszawskie Stare Miasto, cały Gdańsk, znaczna część Łodzi czy innych całkowicie zniszczonych przez bombardowania miast została od podstaw odbudowana, ale przede wszystkim najważniejsze z odbudowanych, historycznych centrów to dokładne kopie wcześniejszej zabudowy. U nas wielu kręciłoby nosem, a w Polsce wszyscy uważają, że tak było trzeba, i mają rację; za sto lat nie będzie miało znaczenia, czy jakąś gdańską kamieniczkę zbudowano o dwa wieki wcześniej czy później. Przecież my także z czasem przestajemy odróżniać gotyk od neogotyku. Z narodowym bytem jest tu naturalnie identyfikowana również Solidarność, więc można przypuszczać, że uroczystości będą wspaniałe i że będzie je oglądać cała Polska. Zapowiada się dla nas męczący dzień, bo cieszę się w Polsce znacznym szacunkiem, co w tej sytuacji stanowi raczej obciążenie. Ale zobaczymy”.
Ten długi cytat jest potrzebny, abyśmy zrozumieli słowa, które ktoś przed laty rzucił mimochodem: „Havel na Wawel”. O, gdyby któryś z naszych prezydentów, jeden, drugi, trzeci czy czwarty, tak dobrze rozumiał któregoś z naszych sąsiadów, jakże byśmy dziś byli w innym miejscu. I jako naród, i jako społeczeństwo. I gdybyśmy także od Havla umieli się uczyć owej krytyki własnego narodu, spokojnej, mądrej i wypowiadanej z dystansem do samego siebie. Czyli raz jeszcze: „Havel na Wawel”.
***
Był też Havel miłośnikiem życia. Takiego zwyczajnego. Gdzie grono przyjaciół, towarzystwo intelektualne, ale też jedzenie i picie odgrywało niebanalną rolę. O Amerykanach: „Jedzą niewyobrażalnie grube bułki, w które wtłoczone jest wszystko, co możliwe, łącznie z sałatą. Jedzenie tego zapewne wymaga specjalnego talentu… Tę bułkę popijają w lepszym razie wodą, w gorszym coca-colą lub mlekiem w dodatku z butelki, puszki albo kubeczka ze sztucznego tworzywa. Myślę, że nie jestem alkoholikiem, ale żeby nie popić jedzenia piwem czy winem, to nie mieści mi się w głowie. W dodatku woda do jedzenia przypomina mi moje lata więzienne”.
***
I jeszcze jeden amerykański obrazek na koniec – niech to będzie nasza pointa pokazująca wrażliwość tego czeskiego pisarza, dramaturga i intelektualisty, któremu przyszło odgrywać główną rolę prezydenta w dramacie dzisiejszego świata (Waszyngton, 9 kwietnia 2005 roku):
„Wczoraj oglądałem w telewizji pogrzeb Papieża. Była to niezwykła i wzruszająca uroczystość. Znałem Papieża, a nawet ośmielam się powiedzieć, że byliśmy przyjaciółmi, i chyba właśnie dlatego nie byłem w stanie bardzo rozpaczać z powodu jego śmierci. Czułem bowiem wprost fizycznie, że z wielkim spokojem duszy odchodzi tam, dokąd – jak wiedział – zawsze dążył: do drugiego (lepszego) świata. Ameryka jest jednak krajem szczególnym. Jest bardzo pobożna, a jednocześnie spokojnie potrafi znieść, że bezpośrednia transmisja z pogrzebu Papieża jest przerywana reklamami, i to bardzo często takimi, które on przez całe swoje życie krytykował. Patrzyłem na to z wielką niechęcią, coraz bardziej z tego powodu cierpiałem, aż w końcu zdecydowałem się wyłączyć telewizor”.
Oceń