Kim jest człowiek
Oferta specjalna -25%

Ewangelia według św. Marka

0 opinie
Wyczyść

Zbyt wiele obrazów. Jaskrawa książka, mieniąca się wieloma migawkami z tamtej, zakazanej Korei. W pamięci utrwalają się obrazy – zbyt chudych, aby przeżyć, zbyt przestraszonych, aby powstać – niechciane, ale i nie do odrzucenia.

Barbara Demick tym się różni od innych amerykańskich dziennikarzy próbujących opisać życie Korei Północnej, że przyznaje rozbrajająco: nie udało się. Światu nie mamy czego zazdrościć to nie tyle książka napisana o życiu w państwie Kimów, ile książka wysłuchana. I tak jest chyba uczciwiej. Demick, dziennikarka „Los Angeles Times”, nie mogła rozmawiać z Koreańczykami w ich ojczyźnie. Odwiedzając Koreę Północną, musiała poruszać się po ściśle wyznaczonych trasach, na których widziała zadbanych ludzi i pełne witryny sklepowe. Nie odstępowało jej ani na krok dwóch przewodników agentów, którzy śpieszyli z odpowiedziami na wiele kłopotliwych pytań. Cóż z tego, skoro odpowiedzi wciąż brzmiały tak samo, owoce w witrynach sklepowych okazywały się plastikowymi atrapami, zaś zwykli obywatele mieszkali poza stolicą Pjongjang. Do nich nie można było dotrzeć.

Trzeba wysłuchać

Demick postanowiła odszukać uciekinierów z Korei Północnej, którym udało się dostać do Korei Południowej. Słuchała, notowała. Relacji z Koreańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej nie sposób sprawdzić. Rzetelny dziennikarz i wymagający czytelnik mogą rozłożyć bezradnie ręce. Nie ma jednak podstaw, by nie wierzyć.

Demick przeprowadziła rozmowy z wieloma uciekinierami, ich wersje są ze sobą tożsame. Nie ma tu większych rewelacji niż te, które poznaliśmy w minionym wieku w pozostałych państwach totalitarnych. Jedynym zaskoczeniem w bezmiarze ludzkiej nieprawości może być to, że takie rzeczy nie odeszły w zapomnienie, że dzieją się współcześnie. Czy zatem można sobie odpuścić ten tytuł? Żadną miarą.

Książka wciąga jak mało która. Jest świetnie napisana, skomponowana i cierpliwie wysłuchana. Demick przedstawia losy kilkorga Koreańczyków – dzieli ich wiek, pozycja społeczna i zawodowa. Nastolatkowie opowiadają swoje losy na równi z osobami w podeszłym wieku, gospodynie domowe snują swą opowieść nie mniej ważną niż inżynier czy lekarz. Ich losy, choć w KRL-D nigdy się nie spotkali, wzajemnie się przenikają. Trudno zresztą się dziwić, gdy większość snuje tę samą opowieść odmienianą przez płeć, zawód, indoktrynacje – poruszanie się po omacku pośród równie zbłąkanych w jednym celu: znalezienia pożywienia.

Pocztówki z Korei Północnej

Prawdziwy komunista nie robi zakupów, bo dba o niego państwo.

Ubranie to dwa komplety – jeden na zimę, drugi na lato – wydawane raz w roku, w dniu urodzin Kim Ir Sena. Pensje są w zasadzie niepotrzebne, może to tłumaczy ich symboliczną kwotę. Papierosy, okazjonalne wyjście do kina, może do fryzjera. To cała pensja, która zbyt łatwo mieści się w dłoni. Jada się w pracy, w szkole. Żyje się w pracy, w szkole. W domu się śpi, odkurza portret Wielkiego Marszałka, Kim Ir Sena, i czeka, bo w każdej chwili, ot tak, może przyjść policja, żeby zobaczyć, jak się żyje, ile osób jest w mieszkaniu, sprawdzić radioodbiorniki, czy nie odbierają zakazanych programów z Południa, czy zapał rewolucyjny nie ostygł. A ten ostygnąć nie może nie tylko dlatego, że przydomowy płot nie może być wyższy niż półtora metra, by każdy mógł zajrzeć do okien sąsiada. W pokonywaniu codziennych trudności, które są odzwierciedleniem Trudnego Marszu Kim Ir Sena, ma wspomóc pieśń i recytowanie haseł w rodzaju: „Będziemy bronić socjalizmu”, „Choć droga wyboista, będziemy bronić naszej partii” lub tytułowe „Światu nie mamy czego zazdrościć”. Ale świat jest zbyt odległy, poza tym przedstawiony w takim świetle, że ucieczka do niego jest wyrazem obłąkania. Dzieci w szkole podstawowej rozwiązują zadania matematyczne: „Trzej żołnierze Koreańskiej Armii Ludowej zabili trzydziestu żołnierzy amerykańskich. Jeśli każdy z nich zabił tylu samo żołnierzy, ilu Amerykanów zabił jeden żołnierz koreański?”. Na lekcjach języka ojczystego uczniowie śpiewają pieśni: „Gdzie byliśmy?/ Byliśmy w lesie./ Dokąd idziemy?/ Idziemy na wzgórza. / Po co tam idziemy?/ Idziemy tam, żeby zabić japońskich żołnierzy”. Nie mniej przekonujące są słowa piosenki „Zastrzelimy jankeskich zbirów”: „Amerykańskie zbiry to nasz wróg/ bo chcą podbić nasz piękny kraj / Zrobię własnoręcznie karabin/ I wystrzelam ich, buch, buch, buch”.

Obrazki, pocztówki, migawki z Korei, które na długo pozostają w czytelniku. Zarażają, obezwładniają. Po śmierci Kim Ir Sena gospodarka kraju gwałtownie się załamie. Później eksperci będą obliczać, wciąż bez pewności, że w latach dziewięćdziesiątych zginęła z głodu piąta część Koreańczyków. Bohaterowie wielogłosowego reportażu Demick poznają smak łodyg kukurydzy, kory drzewnej, traw i wodorostów. Społeczeństwo skrajnie antykonsumpcyjne zacznie się powoli uczyć zasad handlu. Miejscowe bazary rozpoczną swój rachityczny rozwój, ucząc wszystkich, że nie ma niczego za darmo. Zbyt słabi, ale też i ci zbyt oddani systemowi tego nie wytrzymają. „Żeby przeżyć lata dziewięćdziesiąte w Korei, trzeba było stłumić w sobie odruch dzielenia się jedzeniem. Żeby nie zwariować, trzeba było nauczyć się obojętności. Z czasem Miran [jedna z bohaterek] przyzwyczaiła się omijać zmarłych leżących na ulicy i nie myśleć o tym zbyt wiele. Obok niej pięcioletnie dziecko było bliskie śmierci, ale ona nie uważała, że trzeba mu pomóc”. Przerażające obrazy, ale myślę, że i tak wszystkiego Demick nie zapisała. Może udała, że czegoś nie rozumie. Jakiegoś zwrotu, wyrażenia w gardłowym języku. Wobec przerażających pocztówek z Korei jestem jej za to wdzięczny.

Gdy Kim Dzong Il znaczy Jezus

Junsang, jeden z bohaterów książki zawsze bardzo dużo czytał. „W jego wykształceniu humanistycznym – pisze Demick – wyniesionym z Korei Północnej były luki. Często pożyczałam mu książki. Ogromne wrażenie zrobił na nim koreański przekład Roku 1984. Uważał, że Orwell oddaje istotę północno-koreańskiej odmiany totalitaryzmu”. Demick nie tylko potrafi opisać-wysłuchać sytuację, ale próbuje też zrozumieć. Jasne, Korea Północna aż się prosi o parodię. Musimy jednak pamiętać, że w kraju szczelnie zamkniętym nie istniało nic, co mogłoby podważyć przekazywany obraz świata. Dotyczy to nie tylko sfery gospodarki, relacji damsko-męskich, ale bardziej jeszcze mnie interesującej religii.

Kult jednostki w Korei Północnej to przedziwna mikstura chrześcijaństwa, konfucjanizmu, nazizmu i komunizmu. Opisy zachowań tłumów po śmierci Kim Ir Sena jako żywo przypominają to, co jeszcze niedawno pokazywały krótkie informacje po odejściu Kim Dzong Ila. Jak mamy teraz żyć lub jak mógł nas teraz zostawić? – to pytania bardziej niż egzystencjalne dla mieszkańców KRL-D. Kim Ir Sen, nazywany Wielkim Marszałkiem, zdawał się wszechobecny. Każda rodzina otrzymuje od państwa portret przywódcy oraz szmatkę do jego czyszczenia; żaden inny obraz nie może zdobić ściany domu. Na jaskrawych muralach Wielki Marszałek wygląda dobrotliwie, z dołeczkami w policzkach, z promiennym uśmiechem. W tle widać fabryki, rowery, zabawki – obietnice zbawienia. Kim Ir Sen bardziej przypomina świętego Mikołaja lub prastarego, mitycznego Protoplastę. Małżeństwa zawierane są pod jego pomnikiem, a jego wyciągnięta monumentalna ręka udziela milczącego błogosławieństwa. Choć religia jest zakazana, opis Wielkiego Marszałka wypełniają cuda. Wiadomości telewizyjne przekazują, jak wzburzone fale się uspokoiły, gdy marynarze zaczęli śpiewać pieśń ku czci przywódcy. Niezwykła mgła otacza Kim Ir Sena, gdy ten pojawia się w pasie ziemi zdemilitaryzowanej. Gdy umarł, setki żurawi chciało unieść ciało Wielkiego Marszałka do nieba, ale nie mogły – tak wielka była miłość Koreańczyków, którzy pragnęli, aby pozostał na ziemi. Przyjście na świat syna Wielkiego Marszałka, Kim Dzong Ila, zwiastowała jasna gwiazda, piękna podwójna tęcza i jaskółka, która oznajmiła radosną wieść.

Pod datą 20 stycznia 1972 Gustaw Herling-Grudziński zapisze w Dzienniku: „Za dwanaście lat wybije rok orwellowski. Codzienny przymus jest wieczystym zbawieniem, ślepy posłuch jest autentyczną wolnością”.

Uciekinierom z Korei Północnej jeszcze długo myli się Jezus z Kim Dzong Ilem, gdy mówią Syn Boży.

W tunelu, na wylocie światła

I choć Barbara Demick opisuje „zwyczajne losy mieszkańców Korei Północnej”, to towarzyszy im aż do tego momentu, gdy sami znikną w innym, rozkrzyczanym i wielobarwnym, tłumie. Czy to z powodu zżycia się z bohaterami książki, czy za sprawą barwnego stylu dziennikarki, ja też rozglądam się za uciekinierami z nadzieją, że im się uda.

A może to jeszcze coś; jakby nikłe echo z polskiej, niedawnej przeszłości? Po dotarciu do Korei Południowej los uciekinierów zaskakująco zakręca. Stają przed jeszcze jedną wyprawą, wcale nie łatwiejszą. Przez około dwa miesiące mieszkają w ośrodkach, gdzie próbuje się ich przystosować do życia w zupełnie innej rzeczywistości. Odmienna historia, postęp cywilizacyjny, autonomia jednostki, prawa i obowiązki demokracji – dla niektórych to za wiele. Rząd Korei Południowej wspiera uciekinierów, oferując im 20 tys. dolarów. Obydwa państwa na dobrą sprawę nie uznały podziału Korei i każde z nich uważa się za prawowitego spadkobiercę jednego państwa. Nielegalni przybysze z KRL-D są zatem w Korei Południowej traktowani jak swoi obywatele. Doraźna i wysoka pomoc ma jednak swoją cenę: samodzielność. Od momentu opuszczenia ośrodka i otrzymania pieniędzy muszą radzić sobie sami. Nie wszystkim się to udaje. Zaskakujące, że najgorzej odnajdują się w nowej rzeczywistości najmłodsi i najbardziej energiczni. Zbyt łatwowierni inwestują pośpiesznie lub zwyczajnie dają się naciągnąć wszelkiej maści oszustom. Są wreszcie tacy, za którymi ciągną się długi wobec tych, którzy zorganizowali przerzut przez granicę. A ci nie są patriotami. Rozgoryczeni, z niską samooceną, nie potrafią znaleźć swojego miejsca. Dodatkowo paraliżuje fakt, że wykształcenie, które odebrali tam, tu jest przestarzałe. Lekarz czy inżynier z Północy są nieprzydatni na Południu. Nie chcą wracać, ale nie potrafią zostać. Ciągle jakby zawieszeni w zbyt głośnym, zbyt szybkim świecie. Inaczej starsi – pokorniejsi wobec rzeczywistości, która ich przerasta, nie oczekując cudów tu i teraz, włączają się w społeczeństwo, podejmując proste prace. Gdy przytyją, patrzą z niedowierzaniem. Pierwszy poważny zakup: telefon komórkowy. Pierwsze kupione jedzenie na mieście: kluski, bo to jedyne znane danie, które występuje w całej Korei. Najważniejsze są jednak te wydatki, które pokazują nową tożsamość: wycieczka lub, jak w przypadku kobiet, operacja plastyczna podniesienia powiek oczu, aby wyglądać bardziej po europejsku.

Czytając tę książkę, nie sposób uwolnić się od niedawnych obrazów rozpaczy Korei Północnej po odejściu Kim Dzong Ila. Pytania: nad kim płaczą – nad sobą czy nad zmarłym? Zmieni się coś w KRL-D, czy nic się nie zmieni? – są raczej pozbawione sensu. Będą tylko pytaniami, na które długo nie uzyskamy żadnej odpowiedzi. Dlaczego milczenie w tym wypadku jest odpowiedzią, opowiada – słuchając – Barbara Demick.

Kim jest człowiek
Marcin Cielecki

urodzony w 1979 r. – polski poeta, eseista, recenzent, pisarz.  Autor m.in. zbioru esejów Miasto wewnętrzne, książek poetyckich Ostatnie Królestwo, Czas przycinania winnic....

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze