Cuda
Istnieje rodzaj dowcipów związanych z życiem religijnym czy kościelnym, które są nie tylko dobre, ale i potrzebne. Mam tu na myśli dowcipy dotyczące duchowieństwa.
Bardzo lubię się śmiać – niemal ze wszystkiego. A jednoczesnie bardzo mnie złości, kiedy słyszę dowcipy utworzone na kanwie słów Pisma Świętego czy sytuacji opisanych w Biblii – zwłaszcza gdy dowcipy te opowiadane są przez ludzi wierzących. Swojego czasu zacząłem się zastanawiać, jak jest możliwe pogodzenie tych dwóch postaw w stosunku do śmiechu. Doszedłem do przekonania, że problemem nie jest to, że ludzie wierzący śmieją się za dużo, ale zbyt mało. Jeśli zaś już się śmieją, to właśnie z tych rzeczy, z których śmiać się nie powinni, traktując jednocześnie z nabożną powagą sprawy, które powinny być potraktowane szczerym, radosnym i wyrozumiałym śmiechem. Jak pisał wielki prześmiewca, G.K. Chesterton: „Kto choć trochę zna świat, przyzna, że ludzie z powagą dobierają słowa, gdy chodzi o sprawy błahe, lecz o sprawach istotnych mówią nieraz z przymrużeniem oka”. Z czego w przestrzeni wiary i religii śmiać się można, a wobec czego należy zachować powagę? Zacznijmy od początku.
Co jest do śmiechu koniecznie potrzebne
Aby śmiech mógł zaistnieć, potrzebny jest dystans osoby śmiejącej się do tego, z czego się śmieje. Śmiejąc się z czegokolwiek, musimy postawić się na zewnątrz przedmiotu śmiechu. Brzmi to dość skomplikowanie, ale w istocie jest śmiesznie proste. Wyobraźcie sobie, że siedzicie przed komputerem i oglądacie na YouTube film pokazujący czyjś widowiskowy upadek na skórce od banana. Internetowe kanały filmowe pełne są takich śmiesznostek. Śmiejemy się z tego typu scen. Ale zróbmy pewien eksperyment myślowy i wyobraźmy sobie, że nie siedzimy przed ekranem komputera, ale idziemy ulicą i widzimy, jak człowiek przed nami wywija spektakularnego orła na skórce od banana. Naszą pierwszą reakcją nie będzie śmiech, ale przestrach. Upadek, od którego nie oddziela nas ekran telewizora czy monitor komputera pozwalający domniemywać, że skoro ktoś to nakręcił i umieścił w sieci, to zapewne wszystko dobrze się skończyło, ale który obserwujemy jako niezbyt zdystansowani obserwatorzy, idący po tej samej ulicy, wygląda dla nas nie tyle śmiesznie, ile groźnie. Pójdźmy jeszcze dalej w naszym eksperymencie myślowym. Wyobraźmy sobie, że na ulicy przed nami nie przewraca się widowiskowo ktoś nam obcy, ale właśnie bardzo bliski – nasza mama czy nasze dziecko. Wówczas upadek nie wygląda już zabawnie. Aby się śmiać, trzeba być zdystansowanym – to warunek konieczny każdego śmiechu. Ten właśnie warunek sprawia, że tak trudno nam się śmiać z samych siebie. Do innych jesteśmy zdystansowani w sposób naturalny. My nie jesteśmy nimi, a oni nie są nami. Dzieli nas dystans wręcz metafizyczny. Ale wobec samych siebie bardzo trudno go wytworzyć. Nie ma mocniejszego poczucia tożsamości i jednocześnie mniejszego poczucia dystansu niż to, które związane jest z moim własnym „ja”. Ktoś, kto się śmieje z samego siebie, dokonuje radykalnego kroku – staje na zewnątrz siebie.
Jest jeszcze coś – poza nami samymi – do czego nie potrafimy zachować dystansu. Ba, wolimy nawet, aby śmiano się z nas niż z tego właśnie. Są to sprawy, które najszczerzej i najbardziej intymnie w sposób zupełnie naturalny uznajemy za wzniosłe, cenne i piękne. Co mam na myśli? Czy próbowaliście kiedyś śmiać się z zakochanych – zwłaszcza w pierwszej, najbardziej intensywnej fazie zakochania? Ja oczywiście próbowałem. Wielokrotnie. Serdecznie odradzam. W najlepszym wypadku skończy się to bójką, w najgorszym – uznaniem was za nieprawdopodobnych prostaków. A przecież nikt nie zachowuje się równie komicznie jak zakochani. Jednakże intymność i waga tego uczucia nie pozwalają z siebie kpić. John Donne w taki sposób zwrócił się do kogoś, kto „zdystansowanym śmiechem” potraktował jego zakochanie:
Na Boga, milcz i odczep się od mej miłości:
Kpij ze mnie, skoro do szyderstw się palisz,
Wydrwij pięć siwych włosów, podagrę, paraliż,
Pustki w sakiewce; kształć się, baw, poszerzaj włości,
Zrób gdzieś karierę, zdobądź stanowisko,
Ich wysokościom bij pokłony nisko,
W twarz króla na monetach patrz się lub bądź blisko
Prawdziwych królów; czyń wszelkie różności,
Lecz nie rusz mej miłości.
Baudelaire twierdził, że warunkiem koniecznym dla zaistnienia śmiechu nie jest dystans wobec tego, z czego czy z kogo się śmiejemy, ale taki, który jest poczuciem wyższości. Zdaniem Baudelaire’a, śmiejemy się zawsze, „patrząc z góry”, a śmiech jest wyrazem poczucia wyższości. Ów przedstawiciel poetów wyklętych (poètes maudits) bardzo stanowczo pisał o śmiechu:
„Śmiech (…) wynika z poczucia przewagi (…). Należałoby wręcz powiedzieć, że śmiech wynika z wyobrażenia o własnej wyższości. Wyobrażenie z gruntu diabelskie! Pycha i obłęd! (…) Żeby wziąć najpospolitsze przykłady z życia: co rozweselającego w widoku człowieka, który upada na lodzie albo na bruku (…)? Biedak doznał co najmniej jakiegoś urazu, a może złamał sobie rękę czy nogę. A jednak śmiech buchnął, nagły i niepohamowany. Jest rzeczą pewną, że jeśli zechce się lepiej zbadać te sytuacje, w głębi myśli śmiejącego się można odnaleźć pewną nieświadomą dumę. To jest punkt wyjścia: ja nie padam, ja chodzę prosto, moje nogi są pewne i mocne. To nie ja popełniłbym głupstwo, nie widząc dziury w chodniku albo kamienia zagradzającego drogę. (…) Śmiech jest sataniczny, a więc głęboko ludzki. Płynie z wyobrażenia człowieka o własnej wyższości. (…) Poczucie komizmu, siła śmiechu jest w tym, kto się śmieje, nie w przedmiocie śmiechu. Ze swego upadku śmieje się nie ten, kto pada, chyba, że byłby to filozof, a więc człowiek, który poprzez ćwiczenie zdobył zdolność podwójnego widzenia, oglądania jak obiektywny widz fenomenów własnego ja. Ale jest to wypadek rzadki”.
Teoria Baudelaire’a tłumaczyłaby doskonale opinię o szatanie jako prześmiewcy, który jednakże nie znosi i nie potrafi śmiać się z samego siebie. Nie można żywić poczucia wyższości wobec samego siebie. Rację miał Tomasz More, gdy twierdził, iż „diabeł… pyszny duch… nie może znieść, gdy się z niego drwi”, ale niewątpliwie chętnie będzie drwił z wszystkiego poza sobą – wszak jego głównym grzechem jest pełna wyższości pycha.
Zostawmy te rozważania, bo wrócić musimy teraz do głównego pytania: „Z czego w Kościele można, a z czego śmiać się nie powinno?”. Niech zostanie nam w pamięci z powyższych rozważań tylko jeden, i to najskromniejszy wniosek. Warunkiem koniecznym do śmiechu jest poczucie dystansu wobec tego, z czego się śmiejemy.
Dowcipy antyewangeliczne
Mając w pamięci powyższe ustalenia, przypomnijmy sobie jakieś dowcipy, które utworzone zostały na kanwie słów czy sytuacji znanych nam z Ewangelii. Nie chcę tu żadnego z nich przytaczać, ale myślę, że każdy z nas z łatwością przypomni sobie z tuzin takich żarcików. Jeśli prawdą jest to, co zauważyliśmy dotychczas w kwestii żartu czy śmiechu w ogólności i podstawimy teraz te spostrzeżenia do tego, że łatwo jest nam tworzyć żarty, które za materiał mają sytuacje czy słowa z Pisma Świętego, powinniśmy wysnuć następujące wnioski. Pojawienie się takiego żartu może oznaczać, że jego autor czy przekaziciel nie identyfikuje się do końca z tekstem świętym. Przecież tekst ów powinien być mu bliższy niż on sam sobie, a zatem śmiech z rzeczy tak bliskich powinien być śmiechem trudniejszym niż szczery śmiech z samego siebie. Jeśli tak nie jest, oznacza to, że właściwe uwewnętrznienie Słowa Bożego jeszcze nie nastąpiło, a takie „żartowne” zabiegi na pewno w tym nie pomogą.
Po drugie, jeśli ktoś potrafi się śmiać z tego, co dla wiary najświętsze, oznacza to, że potrafi zachować dystans do przedmiotu śmiechu, potrafi stanąć na zewnątrz tego, czego śmiech dotyczy. Pytanie tylko, czy stawianie się na zewnątrz i zachowanie dystanu wobec rzeczy świętych jest rzeczywiście tym, na czym nam zależy.
Po trzecie wreszcie, jeśli rację ma Baudelaire i śmiech dokonuje się zawsze nie tylko z dystansu, ale i „z poczucia wyższości”, niewątpliwie głupio jest zajmować pozycję patrzenia z góry na to, co święte. Źle jest „poklepywać po ramieniu” tajemnice wiary i prawdy najświętsze.
Po czwarte, jeśli nie szanujemy naszej relacji z tym, co święte, przynajmniej z taką powagą, z jaką choćby zakochani traktują swoje zakochanie, wówczas możemy śmiało powiedzieć, że nasza zgoda na śmiech z rzeczy świętych świadczy o naszej minimalnej z nimi zażyłości.
To dlatego właśnie zawsze kłuje mnie w uszy, kiedy słyszę wierzących, którzy z łatwością budują dowcipy z rzeczy w wierze dla nich – przynajmniej deklaratywnie – najważniejszych. Chciałbym wyraźnie zaznaczyć tu jedną rzecz. Nie mam na myśli w trakcie tych rozważań dowcipów wulgarnych czy chamskich, które w istocie nie są niczym innym, jak profanacją wiary. Chodzi mi raczej o owe niewinne żarty, które opowiada się w środowisku duszpasterskim czy klerykalnym i traktuje zwykle jako znak familiarności ze sferą sacrum.
Snując niniejsze rozważania, myślę na pierwszym miejscu o żartach ludzi wierzących, a nie o żartach z wiary wierzących, które wychodzą z ust pogan czy współczesnych barbarzyńców.
Czy to oznacza, że w ogóle nie powinniśmy się śmiać ze spraw z religią związanych? Oczywiście, że powinniśmy. Jestem przekonany, że każdy czas powinien mieć na przykład swoją własną Monachomachię. Jestem również przekonany, że niewiele jest płaszczyzn życia równie narażonych na zgubne działanie pychy i hipokryzji, jak płaszczyzna religijna. Dlatego właśnie śmiech jest w niej konieczny jak lekarstwo. Co innego jednak, kiedy śmiejemy się z nas jako wierzących nie do końca prawdziwie, a czasami wręcz hipokrytycznie, co innego zaś, gdy śmiejemy się z tego, w co wierzyć powinniśmy. Problem polega na tym, że niezwykle rzadko śmiejemy się z siebie jako słabo wierzących, a nasze „słabości w wierze” traktujemy ze śmiertelną powagą, często zaś śmiejemy się z tego, co powinno stanowić treść wiary, czasami najgłębszą.
Kościelna stand up comedy
Wyjątkowo nie znoszę pewnego typu humoru kościelnego, a właściwie pewnego typu prezentacji poczucia humoru, która często stanowi pokusę, zwłaszcza dla utalentowanych kaznodziejów. Mam tu na myśli te wszystkie sytuacje, kiedy ktoś wychodzi na ambonę, aby nie tyle robić z siebie błazna, ile aby „klepać humorem po ramieniu” sprawy najświętsze. Robi to zaś wyłącznie po to, by nawiązać kontakt czy przypodobać się słuchaczom. Prawdą jest, że rozśmieszenie audytorium stanowi najpewniejszy sposób zdobycia sobie jego przychylności. Niemniej bywa, że jest to sposób niegodziwy, a kaznodzieja przedstawiający na ambonie swoistego rodzaju stand up comedy nie prezentuje ani mądrości Stańczyka, ani stanowczości i powagi Jana Chrzciciela.
Kiedy słucham niektórych kaznodziejów i patrzę na ich rozpaczliwe wysiłki na ambonie, aby rozśmieszyć, rozluźnić czy za wszelką cenę wprawić w dobry nastrój słuchaczy zgromadzonych pod amboną, mam wrażenie, że ci nieudani „głosiciele Słowa” bardziej pasują do kabaretowej hali niż do przestrzeni świątyni, w której trzeba „nastawać w porę i nie w porę, wykazać błąd i pouczyć”. Zdaję sobie sprawę, że niekiedy wynika to z ogromnego strachu przed mówie-niem do setek czy nawet tysięcy wymagających słuchaczy. Strach nie może być jednak usprawiedliwieniem. Odnoszę wrażenie, że „modlitwa” kaznodziei showmana przed wejściem na ambonę brzmi mniej więcej tak:
Już siedzą: z brwią wysoko uniesioną
Czekają sennie, by ich zadziwiono.
I chociaż umiem godzić gusta klienteli,
To tremę mam, i nawet wiem dlaczego:
Bo wprawdzie nic wielkiego nie widzieli,
Lecz oczytani są, że coś strasznego.
Jak sprawić, żeby wszystko nowe było,
Znaczyło coś, a przy tym nie nudziło?
Problem polega na tym, że jako żywo nie jest to modlitwa kapłana czy głosiciela Słowa, ale „koncert życzeń” dyrektora teatru zamieszczony w prologu do Fausta Goethego. Obawiam się, że czterowiersz, który następuje po przytoczonym fragmencie, a który ze względu na użycie w tłumaczeniu Jacka St. Burasa słowa „buda”, nijak nie może odnosić się do rzeczywistości świątyni, w istocie pasowałby doskonale do pragnień wielu kaznodziejów. Czterowiersz ów brzmi następująco:
Bo naturalnie lubię te obrazki,
Gdy tłum napływa ku tej naszej budzie
I wąską furtką do krynicy łaski
Przeciska w wielkich bólach się i trudzie.
Czy oznacza to, że wszelkie dowcipy na ambonie są niedopuszczalne? Oczywiście, że takiego wniosku wysnuć niepodobna. Co więcej, istnieje przecież w liturgii zwyczaj nakazujący wprowadzenie elementu humorystycznego do kazania – mam tu na myśli sławetny risus Paschalis, śmiech wielkanocny, który zawsze stanowił prawo i przywilej kazań głoszonych w najradośniejszym okresie roku liturgicznego.
Myślę, że granica między dopuszczalnym żartem wprowadzonym do głoszenia Słowa a niedopuszczalnym „klepaniem po ramieniu” rzeczy świętych przebiega gdzieś w duszy i intencjach kaznodziei. Jeśli żartuję po to, aby przypodobać się publiczności – grzeszę niewątpliwie jako głosiciel Słowa. Jeśli żartuję, aby ukazać i napiętnować ludzkie przywary – mam nie tylko takie prawo, ale i obowiązek.
Pomieszanie dobrego i złego
Przyjrzyjmy się jeszcze temu typowi śmiechu, który jest zupełnie niedopuszczalny i grzeszny, jak mało co. Mam tu na myśli śmiech, który nazwalibyśmy szyderstwem, a przed którym ostrzeżenie pojawia się już na początku Psałterza Dawidowego: „Błogosławiony mąż (…), który nie zasiada w gronie szyderców” (Ps 1). Dużo bym mógł o takim śmiechu pisać, ale nie poruszyłbym nikogo swoim pisaniem tak, jak mogę to zrobić, przytaczając fragment znanego wiersza Czesława Miłosza. Brzmi on tak:
Który skrzywdziłeś człowieka prostego,
Śmiechem nad krzywdą jego wybuchając,
Gromadę błaznów koło siebie mając
Na pomieszanie dobrego i złego.
Choćby przed tobą wszyscy się skłonili,
Cnotę i mądrość tobie przypisując,
Złote medale na twoją cześć kując,
Radzi, że jeszcze jeden dzień przeżyli,
Nie bądź bezpieczny (…).
Śmiech z prostoty człowieka prawego i skrzywdzonego, śmiech, który ma „rozcieńczyć” pojęcie dobra i zła, jest zupełnie niedopuszczalny – a przecież zdarza się niezwykle często. Kiedy piszę te słowa, jedna z rozgłośni radiowych emituje program, w którym prowadzący stale kpi przy wtórze zaproszonych gości – w tym jednego byłego księdza – z prostej wiary słuchaczy innego radia. Nie, nie mylę się. Nie kpi z ich poglądów politycznych czy pomysłów społecznych, ale z ich wiary. Wszyscy zgromadzeni w studiu nie kryją ani swojego poczucia wyższości, ani głębokiego przekonania, że ten śmiech jest znakiem ich inteligencji.
Myślę sobie, że w ten sposób wyszydzany jest sam Chrystus. Bo czy chodził po ziemi człowiek, który byłby bardziej prosty i bezpośredni w swej dobroci? Czy chodził po tej ziemi człowiek, który ze względu na tę właśnie cechę spotkałby się z większym wyszydzeniem? „Ty jesteś Król Żydowski”, tobie założymy płaszcz purpurowy i koronę – co prawda cierniową, ale koronę, zejdź z krzyża, ocal samego siebie.
Wyszydzanie Chrystusa trwa i mam wrażenie, że dziś zdobywa coraz szerszą publiczność. Czy jest to szyderstwo i śmiech bezinteresowny? Nie sądzę. Chodzi przecież o „pomieszanie dobrego i złego”, a to „wielka misja”. Kto bierze w niej udział, nie znajdzie usprawiedliwienia.
O potrzebie Monachomachii
Istnieje rodzaj dowcipów związanych z życiem religijnym czy kościelnym, które są nie tylko dobre, ale i potrzebne. Mam tu na myśli dowcipy dotyczące duchowieństwa. Jest kilka powodów, dla których mogą one odegrać bardzo pozytywną rolę w życiu ludzi wierzących i samych duchownych.
Przede wszystkim, jak nic innego, rozbijają balon gigantycznej bufonady, która – nie ma co kryć – stanowi dla nas, duchownych główną pokusę. Dotyczy to głównie kapłanów – zarówno zakonnych, jak i diecezjalnych – w zdecydowanie mniejszym stopniu sióstr zakonnych i braci, którzy nie przyjęli święceń kapłańskich. Kiedy obserwuję uroczyste celebracje z udziałem dostojników świeckich i kościelnych, zawsze się zastanawiam, kogo tak naprawdę się w nich celebruje. Czasami mam wrażenie, że słudzy Pańscy, korzystając z okazji, że ich Pan przyjął postać sługi, zajęli Jego miejsce i domagają się hołdów Jemu należnych. Jeśli sługa stroi się w szaty Pana i domaga się, aby oddawano mu cześć należną jego Panu, można sługę takiego jedynie wyśmiać. Żadna dyskusja nie ma sensu. W tej sytuacji dowcip jest bronią i lekarstwem nieodzownym.
Po drugie, nic tak nie chroni przed manipulatorem bądź demagogiem w sutannie czy habicie, jak właśnie śmiech. Nie wierzę, że którakolwiek z sióstr betanek z Kazimierza Dolnego zdobyła się na jakiekolwiek żarty z matki Jadwigi Ligockiej czy ojca Romana. Z pewnością oboje byli traktowani przez swoje podwładne śmiertelnie poważnie i nabożnie.
A my, zwyczajni katolicy, wcale nie tak rzadko uskuteczniamy bardzo ciepły w istocie śmiech z naszych przełożonych – z papieżem włącznie (jak choćby w dowcipie o Benedykcie XVI, który podczas audiencji pomylił kartki z pozdrowieniem dla Polaków i zamiast ciepłych słów, przeczytał ostrożną polszczyzną: „Polacy, poddajcie się, dalszy opór jest bezcelowy”). Taki śmiech – o ile jest ciepły – jest też bardzo zdrowy. Stanowi dowód, że potrafimy odróżnić człowieka (co nie znaczy oddzielić) od funkcji, którą piastuje. A w wypadku funkcji duchowych i pasterskich owa przepaść między człowiekiem a godnością płynącą z urzędu przezeń piastowanego jest ogromna. Przepaść między gliną, z której zrobione jest naczynie, a skarbem, który w sobie mieści, jest ogromna i w istocie może budzić dobry śmiech. Problem zaczyna się wówczas, gdy gliniane naczynie zaczyna wierzyć, że ze względu na skarb, który zawiera, samo jest uczynione nie z gliny, ale ze szlachetnego kruszcu, i domaga się dla siebie zachwytów i podziwu adekwatnego do swojej zawartości. Takie naczynie nie pozwala się z siebie śmiać.
Podobnie rzecz się ma ze świętymi – tu również przepaść między skarbem łaski złożonym w ich sercach a gliną ludzkiej natury po grzechu pierworodnym, która skarb ów mieści, jest ogromna. Święci mieli tego świadomość i sami się z siebie śmiali – także z siebie nawzajem. Ponoć św. Filip Neri, cudowny prześmiewca, pytany o to, co robi w sytuacjach, kiedy nie wie, co zrobić, mówił, że długo i solidnie się zastanawia, co w takiej samej sytuacji zrobiłby św. Ignacy Loyola, a następnie… postępuje dokładnie na odwrót.
Podstawową pokusą życia duchowego – która dotyka nie tylko duchownych – jest pokusa pychy, realizująca się poprzez hipokryzję. Nie ma na tę pokusę lepszego lekarstwa niż śmiech.
O czym jednak należy pamiętać, aby taki śmiech nie stał się obrazoburczy?
Po pierwsze, aby śmiejąc się z gliny, nie śmiać się z zawartości naczynia. Po drugie, należy myśleć o odbiorcach dowcipu. Żart z papieża opowiedziany w gronie ludzi głęboko wierzących nie będzie w żaden sposób sugerował dystansu do papieskiego nauczania. Ten sam żart opowiedziany w gronie ludzi niechętnych czy wrogich nauce Kościoła może usprawiedliwiać wniosek: „Patrzcie, katolicy sami nie traktują poważnie swojego przełożonego, a zatem i jego nauczania”. Po prostu trzeba uważać, komu się dowcipy opowiada.
Każdy czas potrzebuje swojej Monachomachii. Nie jest przypadkiem, że utwór ten – bezlitośnie wyśmiewający wady zakonników – napisał biskup warmiński, późniejszy arcybiskup gnieźnieński Ignacy Krasicki. Miło byłoby, gdyby któryś z zakonników warmińskich czy gnieźnieńskich napisał podobną satyrę na swojego biskupa. Wydaje mi się, że nie miało to miejsca, a szkoda.
Oceń