Człowiek nad morzem o zachodzie słońca
fot. Mishal Ibrahim / Unsplash
Oferta specjalna -25%

Ewangelia według św. Jana

0 opinie
Wyczyść

Jestem sam, ale nie samotny. To dla mnie bardzo istotne rozróżnienie. Bycie samemu to niczym niezapełniona przestrzeń, to stan faktyczny, który nie ma jeszcze żadnych emocjonalnych, a tym bardziej moralnych konotacji.

Późnym wieczorem wracałem do klasztoru. W oknach salki rekreacyjnej – salonu, w którym spędzamy razem wolny czas – zobaczyłem światło i ucieszyłem się, że będę mógł jeszcze chwilę posiedzieć z braćmi. Dookoła stołu, w ciepłym świetle lampy, zebrała się spora grupka. Rozprawiali o czymś żywo. Zaszedłem do kuchenki, żeby wziąć coś do picia, po czym wróciłem i usiadłem w fotelu, w pewnym oddaleniu od kręgu rozmawiających. Nie zdążyłem się jeszcze dobrze umościć, kiedy nagle bracia, jeden za drugim, zaczęli wychodzić – trafiłem na koniec rozmowy. Ostatni bąknął coś o tym, że „hm… trochę głupio zostawiać cię samego, ale wiesz… późno jest”, i czmychnął, widząc, że kiwam głową ze zrozumieniem. Zostałem sam. Po chwili drzwi znowu się uchyliły. Wszedł brat Benek, żeby zrobić sobie herbatę przed snem.
– Poszli już? – zapytał.
– Jak widać – westchnąłem.
– A ty co tak siedzisz?
– Właśnie dziś miałem napisać tekst o samotności dla „W drodze”, więc siedzę tak sobie i rozmyślam – w tym momencie cała sytuacja wydała mi się nagle dość komiczna.
Benek zaparzył herbatę, usiadł przy stole i ucięliśmy sobie pogawędkę.
Porządny gość.
I uprzejmy: kiedy mówiliśmy sobie „dobranoc”, zarzekał się, że nie został ze mną z litości.

* * *

Kiedy byłem dzieckiem i przychodzili do nas znajomi lub krewni – a przychodzili dość często i przesiadywali do późna, jedząc, pijąc i prowadząc niekończące się polskie dyskusje – zawsze następował moment, w którym niedwuznacznie dawano mi do zrozumienia, że pora iść spać. Zwykle dzieci grymaszą wtedy i robią wszystko, żeby jak najbardziej opóźnić moment rozstania, ja przeciwnie – dość chętnie opuszczałem towarzystwo dorosłych, bo czekała mnie chwila, którą bardzo lubiłem. Wkrótce już leżałem pod ciepłą kołderką, a przez szybę w drzwiach w ciemność mojego pokoju wlewało się łagodnie światło z gościnnego, słyszałem rozmowy, śmiechy, czasem śpiew. Było mi dobrze i bezpiecznie, dorośli byli blisko, ale ja znajdowałem się w tylko moim świecie. W ciemności, lecz niezupełnej. Blisko, ale osobno. Kiedy piszę te słowa, budzi się we mnie jakiś domorosły psycholog, który strzepując popiół papierosa i mrużąc powieki, mówi tonem znawcy: „no przecież to jest jasne, stary, to nic innego jak chęć powrotu do łona matki, brak odpępowienia, lęk przed dorosłością i te sprawy, rozumiesz?”. Jak to dobrze, że wtedy nie siedział we mnie tani psycholog – mogłem spokojnie i bez kompleksów cieszyć się czarowną chwilą.

* * *

Pozostało mi to na długo. Kiedy jako nastolatek chodziłem na różne prywatki i potańcówki, w samym środku imprezy, gdy atmosfera rozkręcała się na dobre, lubiłem wymknąć się cichcem, zaszyć w ciemny kąt i zostać tam przez jakiś czas. Słyszałem muzykę, wesołe głosy dziewczyn i chłopaków, wyobrażałem sobie, jak się bawią, czułem, że jestem z nimi, ale jakby z oddali, jakbym odchodził, żegnał się. Bywało, że płakałem, ale nie ruszałem się z miejsca, nie było mi źle, choć było mi smutno, że oni mogą się bawić i żyć beze mnie. Jednocześnie nie czułem samotności, miałem wrażenie, jakbym wypełniał jakieś moje i tylko moje miejsce we wszechświecie. Byłem tylko ja i Bóg, a w każdym razie ktoś, kto mnie zna, widzi, kocha i – chociaż fizycznie to niemożliwe – wypełnia dokładnie to samo miejsce, co ja.

* * *

Nie wiem, czy to dzięki tym swoistym ćwiczeniom z samotności w młodym wieku, czy z jakiejś innej racji – powiedzmy to wreszcie – nigdy nie byłem samotny. Jako dziecko godzinami bawiłem się sam i były to wspaniałe godziny. Później nie zauważałem płynącego czasu zaszyty z książką w kącie pokoju. Piękne, bogate, fascynujące chwile. Oczywiście bywałem sam również w mniej przyjemny sposób, jak wtedy, kiedy przyszło mi opuścić Polskę i z moim słabym francuskim udać się na podbój Paryża albo kiedy po czterech latach musiałem zamienić francuski na włoski, a paryską metropolię na urokliwą wprawdzie, ale jednak zapadłą mieścinę pod Rzymem. Jest się bardzo samemu w obcym kraju i środowisku, nawet jeśli się mieszka w klasztorze własnego zakonu, a może nawet tym bardziej, bo ogólne podobieństwo podkreśla różnice w szczegółach i mocniej wyobcowuje.

Jednak nawet w tych trudnych chwilach, gdy spotykałem kogoś, kto dowiedziawszy się, że jestem księdzem, zaczynał mi mówić o poczuciu samotności i troszczył się, czy osamotnienie zbyt mocno mi nie doskwiera, przerywałem natychmiast te przedwczesne żale i mówiłem, zgodnie z prawdą, że jestem sam, ale nie samotny. To dla mnie bardzo istotne rozróżnienie. Bycie samemu to niczym niezapełniona przestrzeń, to stan faktyczny, który nie ma jeszcze żadnych emocjonalnych, a tym bardziej moralnych konotacji. Bycie samemu to rodzaj materiału, z którego może dopiero powstać coś dobrego lub złego, przyjemnego bądź bolesnego. Inaczej jest z byciem samotnym. To świadomość opuszczenia, to cierpienie i smutek, które z tego płyną. To coś więcej niż jedynie bycie pozostawionym przez kogoś, niechcianym lub z czegoś ograbionym. Bycie samotnym to wewnętrzna pustka, to uznanie, że ten ktoś czy to coś zabrało nam sens życia, że wraz z tym odejściem nie zostało w nas nic, tylko ziejąca czernią otchłań.

Mnie również dotknęły wielkie odejścia i bolesne straty. Niektóre wynikały z mojej głupoty i małości, inne dotykały mnie z przyczyn ode mnie niezależnych. A przecież nawet w tych najczarniejszych chwilach nie mogłem tak do końca powiedzieć o sobie, że jestem „samotny”, bo zawsze byłem przecież ja sam oraz ten tajemniczy ktoś, kto – jak napisałem wyżej – zajmuje dokładnie to samo co ja miejsce, a wcale przez to nie jest nam ciaśniej.

Tak, kiedy wszyscy odchodzili, pozostawałem przy mnie przede wszystkim ja sam. A choć brzmi to dziwnie i przypomina żartobliwe angielskie powiedzenie o tym, że było nas trzech „me, I and myself”, nie jest to ani żart, ani zawoalowane przyznanie się do schizofrenii. Idzie mi raczej o wyrażenie tej cudownej zdolności człowieka do wyjścia poza siebie, do spojrzenia z zewnątrz i do prowadzenia słynnych „solilokwiów”, czyli rozmów z samym sobą. Mnie przychodzi to dość łatwo i może dlatego właściwie nigdy się nie nudzę ani nie narzekam na brak rozmówcy. Jestem dla siebie nieustannym obiektem bardzo zajmujących, choć nie zawsze budujących obserwacji. Również pogadać umiem ze sobą o tym czy o tamtym. Nie należę do osób, które należy ciągle zabawiać, bo inaczej okropnie się nudzą. Wbrew pozorom nie należę też do ludzi, którzy bezustannie muszą zabawiać innych. Piszę „wbrew pozorom”, bo wśród braci i przyjaciół uchodzę za salonowego lwa, człowieka sceny i reflektorów. Nikt jednak nie stara się policzyć godzin, kiedy jestem sam, w moich czterech ścianach, bez nikogo nawet po drugiej stronie słuchawki. Być może jestem człowiekiem sceny, ale większość życia spędzam w kulisach, co więcej nie wyobrażam sobie bez nich życia. Jest tyle samo przyjemności w błysku świateł rampy, co w ukryciu się za pluszem kurtyny. To drugie często jest nawet przyjemniejsze. Pół żartem, pół serio mógłbym rzec, iż bycie samotnym jest dla mnie nieosiągalne, bo musiałbym odejść od siebie samego, a czy to możliwe?

Otóż obawiam się, że możliwe. Jest taki moment, w którym, być może tylko na krótką chwilę, opuszczę samego siebie, a w każdym razie takiego mnie, jakiego znałem do tej pory. Tym momentem jest śmierć. Ona rozerwie to, co wydaje mi się nierozerwalne, wyrwie mnie ze świata, który znam i kocham. Nie tylko ze świata zewnętrznego, ale również z mojego wnętrza. Tam również nastąpi rozstanie, przemiana, rozdarcie nawet. Boję się tej chwili, przyznaję. Drżę przed nią, bo – jak podejrzewam – pożegnanie, choćby czasowe, ze mną samym, z moją cielesnością, w tym również z moją psyche lub jakąś jej częścią będzie dla mnie doświadczeniem nigdy dotychczas niepoznanej do końca samotności. Jak mocno musi boleć rozstanie z samym sobą, skoro tak bardzo bolą rozstania z przyjaciółmi?

Opuścić swoją świadomość, wiedzę, uzbierany zapas wrażeń i doświadczeń. Czy odnajdę je oraz siebie po drugiej stronie? A jeśli odnajdę, to czy rozpoznam? Czy to będę nadal ja, niezawodny druh chwil samotności, ostatni z rozmówców, który mi zostaje, kiedy inni odchodzą? Jak łatwo ulec zwątpieniu i poddać się rozpaczy.

W pewnym sensie zatem nie można uniknąć doświadczenia samotności w tym drugim, negatywnym znaczeniu, gdyż nawet jeśli uda się go uniknąć w tym życiu, to i tak dopadnie nas ono na progu śmierci. Jakby homo animal sociale miał wpisane w swój byt nieuniknione, konieczne wprost doświadczenie samotności. Czy ćwiczenie się w niej może tu jakoś pomóc? Czy przez jakąś formę ascezy, oddalania się od siebie można ominąć samotność zaczajoną na nas u bram śmierci? Sądzę, że nie, gdyż nie można, nawet przy użyciu niezliczonej liczby godzin medytacji ani serii ascetycznych ćwiczeń, przeprowadzić symulacji owego duchowego rozwodu, jaki nasze jestestwo przeżywa w momencie przejścia na tamten świat.

Mam jednak iskierkę nadziei. Dodaje mi otuchy obecność tego drugiego. Oprócz mnie i mnie samego na szczęście jest we mnie jeszcze On. Jak powietrze: obecny zawsze, choć nie zawsze odczuwalny. Jego obecność we mnie jest tak podstawowa i intymna, że boję się głośno i wprost wymówić Jego imię: Ojciec, Syn, Duch Święty, Bóg. Każde z nich jest prawdziwe, ale nie wyraża tego, w jaki sposób czuję Jego obecność, bo imię wypowiedziane głośno niejako stawia na zewnątrz tego, którego dotyczy. Ja tymczasem wiem, że On jest we mnie najgłębiej, jak tylko można sobie wyobrazić. Do pewnego stopnia współczuję Sartre’owi, który – kiedy w wieku dojrzewania poczuł w sobie ustawiczną obecność Boga – uznał Go za wielkiego podglądacza i obraził się na Niego. Biedny Jean-Paul, jak mogłeś nazwać podglądaczem kogoś, kto nie tylko Cię stworzył, ale z największą miłością wciąż podtrzymuje twe istnienie? Bo to nie sędzia siedzi we mnie ani nie policjant, tylko najintymniejsza racja mojego istnienia, najbardziej pierwotna i najgorętsza miłość, ta, która, jak mówi Dante, „porusza słońce i inne gwiazdy”.

Kiedy opuszczę samego siebie w bramie śmierci, On będzie czekał tuż za progiem, aby oddać mi to, co straciłem: mnie samego. Mnie, jakiego nie znałem. Mnie, jakiego znał tylko On. Mam nadzieję, że zgodzę się na ten Jego dar. I mam nadzieję, że będzie piękny.

Nigdy nie byłem samotny
Paweł Krupa OP

urodzony 4 lipca 1965 r. w Żyrardowie – dominikanin, doktor teologii, historyk mediewista, studiował w Krakowie, Paryżu i Rzymie, charyzmatyczny kaznodzieja, rekolekcjonista, dyrektor Instytutu Tomistycznego w Warszawie (2010-2016), od 2020 roku dziekana dekanatu północnego...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze