Drugi List do Koryntian
Żeby zostać zbawionym, nie trzeba przynależeć do jakiejś wspólnoty etnicznej, lecz do wspólnoty ludzi wierzących, w której jedynym kryterium jest wiara w Chrystusa.
Rozmawiają ks. Grzegorz Strzelczyk i Tomasz Maćkowiak
Co to jest „teologia narodu”?
To dość wieloznaczne określenie, które może opisywać szereg różnych zjawisk. Zasadniczo chodzi o to, że zaczyna się traktować współczesny naród, rozumiany etnicznie, jako kategorię teologiczną: podmiot i/lub przedmiot historii zbawienia.
A naród nie jest kategorią teologiczną?
Nie. Bóg zbawia osoby, nie narody. Komunikuje się z osobami, nie z narodami.
Jak to? Tyle razy słyszałem o „narodowych rekolekcjach” czy „narodowej pielgrzymce”…
Teologicznie interesuje nas jeden naród – i ten jest bezsprzecznie wybrany. Żydzi. Pierwsze przymierze było zawarte z narodem rozumianym w sensie etnicznym. Jego członkiem jest się z urodzenia. To nie jest kwestia wyboru. A warunkiem uczestnictwa w zbawieniu jest przynależenie do tego narodu. To jest perspektywa Pierwszego Testamentu.
Nowy Testament to wyraźnie przełamuje. Uznajemy, że Żydzi nadal są narodem wybranym, który jednak nie przyjął Ewangelii. Natomiast my, chrześcijanie, o zbawieniu myślimy inaczej: „Nie ma już Żyda ani Greka”. Mur etniczny rozdzielający wybranych od pogan został przez Chrystusa zburzony.
Stąd pytanie: Czy po Chrystusie w ogóle możemy mówić o narodzie w kategoriach teologicznych? Zwłaszcza jeśli chodzi o narody w sensie nowożytnym.
A co to za różnica?
Różnica jest taka, że starożytne, starotestamentowe rozumienie narodu jest właśnie etniczne. Tam chodzi o to, kto się w jakim rodzie urodził i kto z jakiej gałęzi pochodzi. A współczesne rozumienie narodu?
Ja jestem Ślązakiem. Jeden z dziadków na sto procent był etnicznym Niemcem. Jakby pogrzebać w moim DNA, toby się okazało, że jestem trochę Polakiem, trochę Czechem, trochę Ślązakiem, Niemcem… I teraz można pytać: Jakie to ma znaczenie dla mojego zbawienia? Czy Niemcy będą jakoś inaczej zbawieni niż Polacy?
To absurd.
Ale to jest właśnie fundamentalna różnica: żeby zostać zbawionym, nie trzeba przynależeć do jakiejś wspólnoty etnicznej, lecz do wspólnoty ludzi wierzących, w której jedynym kryterium jest wiara w Chrystusa.
Ale przecież używamy w nauczaniu pojęcia narodu!
Oddzielmy od siebie dwie sprawy: to, że się organizujemy we wspólnoty mniej więcej narodowe, a w związku z tym mówimy o nich, gdy rozważamy kwestię dobra wspólnego, od traktowania narodu jako koniecznego elementu dziejów zbawienia. To drugie przekonanie stoi u podstaw uniwersyteckiej koncepcji teologii narodu, formułowanej w Polsce zwłaszcza przez księdza profesora Czesława Bartnika.
To osobna szkoła teologiczna?
Tak. Metodologicznie trzeba ją uznać za pewien sektorowy rodzaj teologii wyzwolenia, który u nas uformował się w znacznym stopniu w starciu z komunizmem.
Teologii wyzwolenia? Naprawdę?
A co pana dziwi?
Teologia wyzwolenia to Ameryka Południowa, flirt z marksizmem…
Ależ to tylko wycinek teologii wyzwolenia! Polska sformułowała swoją koncepcję: Popiełuszko, Blachnicki, Bartnik.
Teologia wyzwolenia w szerokim rozumieniu to jest pewna konkretna metoda teologiczna, która wychodzi od analizy sytuacji zniewolenia. Najpierw poszukuje przyczyn tego zniewolenia, a potem w Ewangelii wskazuje metody i narzędzia, które mogą być impulsem do pracy nad wyzwoleniem.
Wybór tych narzędzi jest uzależniony od kontekstu, od tego, jakiego typu jest to zniewolenie. W Ameryce Południowej problemem był opresyjny kapitalizm, więc niektórzy teolodzy sięgnęli po marksizm i stąd potem kłopoty. My sami żyliśmy w dyktaturze marksistowskiej i dlatego u nas marksizmu stosować się nie dało.
Sektorowe teologie wyzwolenia różnią się od siebie. Inna jest teologia feministyczna, a inna teologia niepełnosprawności. W Indiach uprawia się teologię wyzwolenia kobiet, która posługuje się analizami genderowymi.
Katolickimi?
Oczywiście. Kościół widzi, w jak opłakanym położeniu są tam kobiety, i chcąc jakoś wpłynąć na tę sytuację, sięga po analizy genderowe. To skuteczne narzędzie dla tej konkretnej sytuacji zniewolenia. Istnieje nawet dokument tamtejszej konferencji episkopatu Gender Policy of the Catholic Church of India. Warto poczytać.
Byłem przekonany, że teologia wyzwolenia to coś bardzo podejrzanego. Takie miałem przeświadczenie wyniesione z lat osiemdziesiątych.
No tak, w ogólnym odbiorze może tak było, ale nasi przedstawiciele teologii wyzwolenia w latach osiemdziesiątych mieli już pełną świadomość tego, że ją uprawiają. W zbiorze tekstów Franciszka Blachnickiego z lat 1979–1984 Prawda – krzyż – wyzwolenie jest artykuł zatytułowany Ku polskiej teologii wyzwolenia.
Zresztą Jan Paweł II też miał świadomość, jak złożoną kwestią jest teologia wyzwolenia, i między innymi z tego powodu za jego czasów nie doszło do jej całkowitego potępienia, a jedynie do wskazania niebezpiecznych aspektów.
Skoro Jan Paweł II bronił teologii wyzwolenia, to jaki jest problem z tym nurtem?
Problem jest taki, że jeśli szukając narzędzi wyzwolenia, sięgamy na przykład po kategorię narodu, to dość łatwo czynimy z tego pojęcia kategorię teologiczną – a to już za dużo. Ksiądz Bartnik twierdzi, że naród to jest kategoria naturalna, że to byt taki, jak na przykład rodzina, który jest pierwotny w planie Bożym. I że każdy naród ma w tym planie swoje powołanie. A to jest teologiczne nadużycie, bo przed wieżą Babel nie ma kategorii narodu. Wieża Babel to jest rozbicie rodzaju ludzkiego na narody, które dokonuje się na skutek grzechu. Rozbicie jest zatem grzechem, który należy przezwyciężyć. Zesłanie Ducha Świętego – dzień, w którym apostołowie zaczęli mówić językami – to przezwyciężenie tego podziału spod wieży Babel. Taka jest podstawowa interpretacja Dziejów Apostolskich. W tym rozumieniu naród nie jest kategorią teologiczną. Naród – tak uczy katolicka nauka społeczna – jest formą organizacji ludzi w celu realizacji dobra wspólnego. I to jest bardzo pożądane i pozytywne, ale jednak przygodne, akcydentalne. Nie da się porównać z taką zbiorowością, jak rodzina, która rzeczywiście jest pierwotna i podstawowa, choćby przez więzy krwi, ale też znaczenie dla rozwoju człowieka.
Ale naród jest powołany – tak ksiądz powiedział! – do realizacji dobra wspólnego.
Oczywiście! Proszę popatrzeć na sytuację, w jakiej się teraz znajdujemy: w barku z kebabem rozmawiamy o teologii, pan jest Polakiem z Poznańskiego, ja jestem Ślązakiem, panowie, którzy prowadzą tę knajpkę, to przybysze z drugiego końca świata – Syryjczycy czy Pakistańczycy – ale razem realizujemy dobro wspólne. Wszystkim nam zależy na tym, żeby na zewnątrz, na ulicy był porządek i spokój, żeby można było spokojnie pracować i normalnie się najeść. W tym sensie razem tworzymy naród, jesteśmy Polakami i zależy nam na dobru naszej wspólnoty. Nie ma znaczenia nasze pochodzenie etniczne czy nawet kultura i religia, w jakiej się wychowaliśmy, bo wybraliśmy Polskę.
W Liście do Filipian czytamy: „Nasza ojczyzna jest w niebie” (Flp 3,20).
Moim zdaniem kluczowe dla tej problematyki jest to, czy na kwestię przynależności patrzymy z perspektywy teologicznej, czy – powiedzmy – naturalno-socjologicznej. Uważam, że chrześcijanin powinien dawać pierwszeństwo więziom wynikającym z porządku łaski, których pełni doświadczymy w niebieskiej ojczyźnie. Łaska buduje na naturze, stąd rodzina, państwo itd. mają swoją doczesną wartość. Ale jeśli mają być eschatologicznie przekroczone, to trzeba nad tym pracować w sobie i w naszych wspólnotach już teraz. Jezusowe: „Któż jest moją matką i którzy są braćmi?” powinno dla nas stanowić memento.
Czy takie podejście nie grozi kosmopolityzmem w tym sensie, że granice są niepotrzebne, a najważniejsze jest odniesienie duchowo-teologiczne do tego, że jesteśmy dziećmi Boga?
A dlaczego „grozi”? Co mamy dobrego z granic? Oczywiście – po grzechu zaczęliśmy się ukrywać i odgradzać od drugich. Prawda: czasem ratowało to mienie i życie całym wspólnotom. Ale z drugiej strony – czy parcie do zachowania mienia i życia to jest postawa ucznia Jezusa? A co z Jezusowym: „Jeśli ktoś chce zachować swoje życie na tym świecie, straci je”?
A co z tymi, którzy oddali swoje życie „za ojczyznę”? Czy to się nie liczy, skoro „ojczyzna jest w niebie”?
Zakładam, że robili to w przekonaniu, że nie ma innej drogi, by zachować dobro wspólne. O tych, którzy oddali życie, się nie martwię. Bardziej martwią mnie ci, którzy za „ojczyznę”, „naród”, „sprawę”, „Boga” itd. zabijali i zabijają. Historia pokazuje, że część robi to w szczerym przekonaniu, że tak trzeba, że to dobre. Część zaś wkręca innych w konflikty dla obrony czy poprawy własnych interesów.
Co z nauczaniem św. Tomasza na temat troski o dom, który mamy, o odpowiedzialności za dziedzictwo pokoleń?
Rzeczy dobre należy rozwijać, chronić. Do tego służą też wspólnoty, w które się organizujemy: rodzina, gmina, państwo… Ale dbanie o dobro jest zawsze podporządkowane celowi ostatecznemu człowieka – nie ma wartości absolutnej. Natomiast należy pamiętać, że logika Tomaszowa związana jest ze stopniowaniem odpowiedzialności ze względu na bliskość, na więzy (rodzina, sąsiedzi itd.). Nie możemy jednak zapominać, że Tomasz żył w świecie niezglobalizowanym, gdzie dobra wytwarzało się lokalnie, gdzie nie było ubezpieczeń przed kradzieżą, zorganizowanej pomocy społecznej. Nóż wykuwał wioskowy kowal, a nie jakaś fabryka w Chinach. Bardzo byłbym ciekaw Tomaszowych konkluzji w zglobalizowanym kontekście. Mam pewne podejrzenie, że byłyby bardzo bliskie tym, które proponuje papież Franciszek. Czytanie Tomasza bez uwzględnienia ograniczeń, jakie mu narzucał kontekst społeczno-kulturowy, nie robi dobrze tradycji tomistycznej.
Czyli co: mamy zrezygnować z pojęcia narodu?
Nie! Narody istnieją, to nie jest wymyślony byt. Chodzi o to, że naród to dość przygodna przestrzeń budowania doczesnego dobra wspólnego, a nie jakaś specjalna zbiorowość z punktu widzenia zbawienia. Ludzie dostępują zbawienia indywidualnie i we wspólnocie Kościoła. Przecież każdy z nas może wyjechać za granicę, iść tam do kościoła na mszę i tam będziemy traktowani jako członkowie Kościoła, a nie jako członkowie tego czy innego narodu. Kościół jest powszechny.
Mieszkałem przez jakiś czas za granicą i w mieście, w którym żyłem, był polski ksiądz, który odprawiał po polsku mszę dla mieszkających tam Polaków.
Bo nam się za bardzo utrwaliła ta zbitka Polak katolik. A co z naszymi protestantami, na przykład ze Śląska Cieszyńskiego?
Inna sprawa, że jest coś takiego jak język serca, który sprawia, że łatwiej nam się modlić w rodzimym języku. Ja spędziłem ponad siedem lat za granicą, po włosku mówię bez akcentu, kiedy tam jestem, to nawet myślę po włosku – ale jednak modlić mi się najłatwiej i najlepiej po śląsku.
Pochodzę ze wsi spod Wrześni, wyrosłem w rodzinnych opowieściach o strajkach szkolnych o prawo do modlitwy po polsku. Byłem z tego zawsze bardzo dumny, ale potem się dowiedziałem, że niektórzy księża mówili dzieciom, że Pan Bóg nie rozumie modlitwy po niemiecku.
No tak, ale to jest oczywista nieprawda. Polacy w pewnym momencie użyli katolicyzmu jako narzędzia do podtrzymywania tożsamości narodowej i niektóre nasze obecne kłopoty właśnie w tym mają swoje źródło: pewna wspólnota etniczna zaczęła używać katolicyzmu jako narzędzia swojego wyzwolenia i nawet po jego osiągnięciu nie chce odpuścić.
Ja jestem Ślązakiem, u nas było inaczej. Nie byliśmy pod zaborami. Na terenie dawnej diecezji wrocławskiej mieszkało mnóstwo Ślązaków, którzy mówili gwarą, czyli językiem dużo bliższym językowi polskiemu niż niemieckiemu. I przyjeżdżali do nas księża, którzy byli etnicznie Niemcami, ale czasem celowo uczyli się dialektu albo wręcz języka polskiego, żeby głosić kazania zrozumiałe przez Ślązaków. Ci księża wiedzieli, że Kościół jest powszechny i to było dla nich ważniejsze niż kategorie narodowe. Lud Boży miał ich rozumieć. Przynależność narodowa w Kościele nie ma znaczenia – my przynależymy wszyscy do Chrystusa.
Jak to się stało, że ta teologia narodu jest u nas taka silna? I czy ona jest teraz dominująca, tzn. czy jest systemem, który określa kształt polskiego katolicyzmu?
Wątki narodowe mają w Polsce długą historię, pojawiły się już w czasie konfederacji barskiej, były obecne u Mickiewicza, mieliśmy ezoteryzującego Towiańskiego i mit Polski „Chrystusa narodów”. Wreszcie mit życzeniowy, że Polska będzie teraz nawracać zepsuty, zgniły Zachód…
Akurat to mówił nawet Jan Paweł II!
Karol Wojtyła, a jeszcze bardziej kardynał Wyszyński używali stylizacji historiozbawczej jako narzędzia do walki z komunizmem. Trzymali się opowieści o szczególnej, polskiej duchowości i w pewnym sensie mieli rację – ona jest specyficzna. Ale dziś często się ich czyta poza oryginalnym kontekstem – a to prowadzi na manowce!
Dlaczego?
Bo tam pobrzmiewają wątki zbliżone do herezji milenaryzmu. Sugestie, że nastąpi przełom dziejowy, w którym Polska spełni swoją dziejowo-zbawczą misję i wprowadzi świat w okres poprzedzający koniec świata. Takie wizje były konsekwentnie od wieków przez Kościół odrzucane. I słusznie. Ale to wraca, bo bardzo mocno siedzi w europejskiej tradycji teologicznej.
Europejskiej?
Oczywiście, przecież nie tylko u nas te wątki się pojawiają. Joachim z Fiore, średniowieczny mnich, i jego teorie przez wieki znajdowały naśladowców. Warto poczytać studia Henriego de Lubaca o duchowych spadkobiercach Joachima.
Czy w takim razie należy mieć pretensje do Jana Pawła II, że o tym mówił?
Nie, powtarzam: narody istnieją, są dla nas punktem odniesienia w budowaniu doczesnej wspólnoty i to, że Wojtyła o tym mówił, było słuszne i przede wszystkim było skuteczne w walce z komunizmem. Natomiast czy jakiś naród jest sam w sobie na tyle podmiotem, że ma osobną historię zbawienia? Odpowiedź jest jasna: Nie!
Ale Polacy w to jednak wierzą.
Głęboka wina Kościoła w tej sytuacji polega na tym, że niedostatecznie wyjaśnia ideę narodu jako sposobu organizowania się ludzi dla dobra wspólnego, niezależnie od religii czy wyznania – a to jest ujęcie jak najbardziej zgodne z katolicką nauką społeczną. Można było naprawdę lepiej pracować nad świadomością odpowiedzialności za dobro wspólne, które nie jest skierowane przeciwko innym.
Ale Jan Paweł II o tym mówił! Byłem na mszy na Zaspie w Gdańsku w 1987 roku, kiedy rozgorączkowany tłum wybuchał oklaskami zawsze, kiedy używał słowa „walka”, aż papież w pewnym momencie bardzo wyraźnie zaczął te emocje studzić i powiedział: „Nie chodzi o walkę przeciwko człowiekowi! Chodzi o walkę o człowieka!”.
Tak, ale potem te wątki zniknęły, nie były rozwijane. Myśmy wtedy świętowali swoje przekonanie, że jesteśmy najmocniejszym Kościołem lokalnym, żywym, twórczym, ekspansywnym. No i proszę – pycha kroczy przed upadkiem.
W polskiej parafii wygrał nacjonalizm?
Jest paru księży nacjonalistów, którzy są głośni i dlatego bardzo widoczni w mediach, ale na pewno taka nie jest polska parafia. Polska parafia jest raczej nijaka. Te wszystkie msze ku czci wyklętych to są – mam wrażenie – próby zrobienia czegoś innego, nowego, atrakcyjnego, co ludzi poruszy i przyciągnie do Kościoła. Ale nie da się powiedzieć, że większość księży to nacjonaliści. Natomiast jako swoisty odruch, dość bezrefleksyjny, funkcjonuje wśród zaangażowanych katolików myślenie o Polsce jako Chrystusie narodów, wzmacniane popularną ostatnio narracją o złym Zachodzie (i Wschodzie). Wszyscy w tej narracji są gorsi od nas. Pycha budowana jest na jakichś strasznych kompleksach.
Czy wtedy, na początku lat dziewięćdziesiątych, można było jakoś zapobiec temu, jak potoczyły się duchowe losy polskiego katolicyzmu?
Dobro wspólne nie ma sufitu, na którym by się kończyło. Jeśli zadbałem o dobro wspólne na poziomie rodzinnym, gminnym, regionalnym, krajowym, to potem muszę dbać o dobro wspólne w sensie szerszym. Dlatego Wojtyła poparł nasze wejście do Unii Europejskiej – bo to jest przejaw troski o dobro wspólne we wspólnocie szerszej niż narodowa. A dbanie o dobro wspólne oznacza także czasem rezygnację z własnych interesów.
Mówienie o tym dziś w Polsce wywołuje natychmiast krzyk, że to zdrada. Bo teraz sami siebie przekonujemy, że kiedy upadł komunizm, to przyszło nowe zniewolenie i znów jesteśmy od kogoś zależni – tym razem od Zachodu, który w naszym myśleniu wszedł w miejsce ZSRR. A to kompletna bzdura! Po pierwsze – w sensie państwowym nie ma państw całkowicie niezależnych od innych, nawet Stany Zjednoczone muszą się liczyć z głosem innych. Po drugie – nigdy w historii nie mieliśmy tyle swobody, co dziś i jako zbiorowość, i jako poszczególni, pojedynczy ludzie.
Jak się dalej rozwinie historia naszego sojuszu narodu z ołtarzem?
Tego nikt nie wie i ja nie odważę się prorokować. Szczególnie przy tak masowym jak dziś odpływie wiernych z Kościoła. Tu się może stać cokolwiek.
nr 543, listopad 2018
Oceń