Kołysanka
fot. meritt thomas / UNSPLASH.COM
Oferta specjalna -25%

Ewangelia według św. Jana

0 votes
Wyczyść

Czekam przez cały dzień. Od rana aż do zachodu słońca. Kiedy zsunie się za horyzont, zaczną. Czasem czuję, że dzień upłynął tylko po to, by ten moment mógł się znów wydarzyć. By powrócił dokładnie, rytualnie. Wszędzie tam, gdzie mogę znaleźć się w zasięgu ich głosów, czekam na wieczorne wołanie. Nie mnie wołają. A jednak ten śpiew porusza, dociera pomiędzy żebra. Zawsze wtedy opuszczam głowę, zwalniam kroku albo przystaję. Nie pamiętam, jak to się zaczęło. Może w gorący wieczór w Stambule, kilkanaście lat temu, gdy stałam na dachu hoteliku w Beyo?lu i patrzyłam na lśniący Bosfor, na minarety kłujące zaróżowione niebo? A może jeszcze wcześ- niej – w Londynie, przy Regent’s Park, kiedy usłyszałam ich po raz pierwszy?

A więc – od zawsze czekam na głos muezina. Jak na kropkę na końcu zdania. Jak na chwilę, która całemu dniu przydaje sensu. Jak na kołysankę, bez której sen mógłby nie nadejść. Czekam intuicyjnie, zaraz po przylocie. Jestem spokojna – wiem, że zawoła. A wtedy mężczyźni z okolicznych sklepów włożą klapki i szurając, pospieszą wzdłuż zatłoczonej ulicy, po drodze podwijając rękawy. Kobiety wsuną się w boczne furtki meczetów bezgłośnie, stawiając opłukane stopy na ciepłych kamiennych płytach, na polewanych chłodną wodą dywanach. A inni nie zwrócą wcale uwagi, nie zwolnią kroku, nie podniosą wzroku pod niebo. Będą dalej czytać gazety, handlować, przysypiać z gorąca w zapchanych autobusach. Niczym nie dadzą po sobie poznać, że w ogóle go słyszą. Może modlili się dziś już wielokrotnie, może wcale. Na ich twarzach nie ma wyrzutów sumienia, nerwowości. Tych spieszących na modlitwę też zdradza tylko ruch i tempo, twarze mają codzienne, powszednie.

A mnie przeszywa dreszcz, pomieszanie zaskoczenia z radością spełniającej się obietnicy. Jest! Woła! Jakbym jeszcze przed chwilą nie dowierzała albo niepokoiła się, że dziś muezini zrobią wyjątek i zamilkną. Że jakieś zło przeszkodzi im wrócić. Te głosy są przenikliwe i elektryzujące, jednocześ- nie unoszą, utulają i zarażają dotkliwą nostalgią. Pięknie czy pospiesznie, czysto czy byle jak, głośno czy przez skrzeczące ledwo głośniki – wydają mi się bezcenne i wspaniałe. Za każdym razem mam nadzieję, że śpiewający doda jeszcze jeden werset, że ozdobi go dłuższą, bardziej skomplikowaną wokalizą, że mamy jeszcze chwilę razem. Ja i pieśń z daleka, ja i cudza modlitwa do innego Boga, który – dopóki śpiew trwa – wydaje się także mój, a w każdym razie bardzo bliski i obecny.

Lubię myśleć, że muezini robią coś ponad wzywanie do modlitwy, przypominanie o Nim, coś więcej niż rozbudzanie poczucia obowiązku przysypanego pyłem zwykłych spraw. W wołaniu do Boga jest odnawianie nadziei, ale też oczekiwanie na odpo- wiedź, na jakiś znak. A jednocześnie ponawiane, niesłabnące uwielbianie Go – wytrwale i tak pięknie, jak tylko muezin potrafi.

Z tym ostatnim bywa różnie. Najpiękniej śpiewał leciwy, szczupły muezin w tureckim Topkapi. Wyrafi- nowane wokalne zdobienia wiły się i plotły jak kwiaty w kwitnących o letniej porze pałacowych ogrodach. Patrzyłam na niego długo – siedział pochylony nad Koranem w niewielkiej kabinie, z drucianymi okularami zsuniętymi na czubek wąskiego nosa. Ten w kosowskim Prizrenie wołał surowym, chropowatym głosem, bez wielu upiększeń, ale za to mocno, jakby chciał, żeby modlitwa wzbiła się ponad szum potoku, sięgnęła okolicznych wiosek. A może chodziło o co innego – o zaprzeczenie tym drutom kolczastym i workom piasku, jakimi obłożono meczet w obawie przed nadejściem prawosławnej zemsty. O zaprzeczenie stojącym w pobliżu czołgom i żołnierzom w błękitnych hełmach, którzy w milczeniu odprowadzali wzrokiem starców człapiących na modlitwę w kamizelach i czapeczkach. Po zakurzonym, ukrytym za wysokim murem meczecie w zachodnim Bejrucie nie spodziewałam się wiele, a jednak z minaretu co wieczór rozlegał się głos tak aksamitny i czuły, że zbierało się na płacz. Śpiew był tęskny, powolny. Podchodziłam do okna, żeby być bliżej, żałując, że nie mogę go pochwycić, przywłaszczyć sobie.

Dziś w wielkim meczecie Szejka Zayeda w Abu Dhabi wołanie było tak wyszukane, że zamiast pochylać głowę, patrzyłam wysoko – na nieskazitelne, bielusieńkie kopuły, kolumny i minarety, odcinające się od całkiem błękitnych jeszcze chmur. Wiem, że wołali też, jak co dzień, dwaj muezini w meczetach przy nadmorskiej promenadzie, po drugiej stronie miasta. Gdy starszy, o niższym timbrze skończył, zaczął młodszy, zaśpiewał lżej i szybciej.

Nie wiem tylko, czy wołają dziś w Aleppo. Przy uliczce sklepów z oponami, niedaleko największego targu. Myślę o tym, czy ten mały bury meczet jeszcze stoi. Czy w dusznym zapachu spalin, zatęchłego mięsa, potu i stłoczonego życia słychać wciąż ten charczący, charyzmatyczny głos. Czy do tego wspaniałego miejsca dotarło wraz z wojną najgorsze – cisza?

Kołysanka
Paulina Wilk

urodzona 17 września 1980 r. w Warszawie – pisarka, dziennikarka, reportażystka i publicystka. Studiowała w Instytucie Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego. Wsp...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze