Tego dnia w Barcelonie było 14 stopni Celsjusza, turystów niezbyt wielu. Przed południem lekki wiatr podrzucał w górę nieprzyjemny zapach z kanalizacji, przypomnienie, że jesteśmy w mieście starożytnym i gęsto zamieszkanym, ciężko pracującym nad usuwaniem śladów naszej obecności. Dorzuciłam się do tych wysiłków i ja, płacąc pięć i pół euro podatku turystycznego za każdą dobę tam spędzoną. Po piętnastej mżyło przez kilka minut, a i to wyłącznie w Port Vell. Reszta miasta cieszyła się przebijającym przez lekkie chmury słońcem. Zima pachniała wiosną.
W obleganym Park Güell młode Azjatki pozowały przed ekranami swoich telefonów, wyginając się niczym plastyczne figurki. Zbliżały usta do aparatów, obracały się, odrzucały włosy. Będzie sporo montowania, z napisami i muzyką, dla publiczności złożonej z bliskich i nieznajomych, wybranych przez algorytm. Siły przyporządkowywania i podobieństw przygnały tu wielu innych posiadaczy inteligentnych – z nazwy – urządzeń, które teraz pracowicie obsługują, uśmiechając się do nich, przyjmując pozy, muskając opuszkami, stukając w ekrany długimi tipsami, do których przyklejone zostały imitacje diamencików, kolorowe bąbelki ułożone w kształt minibukietów. Puk, puk, puk – pracują palce, nadając komunikaty. Oczy śledzą tekst, aż aplikacja zamknie je w formie chmurki i pośle do adresata, także ozdobione – emotikonem rozpłakanej ze śmiechu buźki. Albo innym, który ktoś gdzieś pochwyci w lot, bo w
Zostało Ci jeszcze 75% artykułu
Oceń