Lubiła czarną kawę i papierosy. Trzymała je w smukłych palcach zakończonych starannie opiłowanymi paznokciami. Zmieniały się mody i dekady, a ich kształt – nie. Zawsze miała przy sobie krem do rąk, zwykły, glicerynowy, którym wygładzała przesuszającą się skórę.
Gdy widziałyśmy się po raz ostatni, z niespotykaną dla własnej urody uwagą (była z tych kobiet, o których mówiło się „przystojna”) napomknęła, że jej dłonie zrobiły się nieładne, a ich skóra pergaminowa, poznaczona nabrzmiałymi żyłami. Patrzyła na nie z odrobiną rozczarowania, smarując kremem bez specjalnej czułości, jak zawsze i jakby na zawsze. Była w tym geście cała – pozbawiona przesady, świadoma, pielęgnująca kształt życia, póki ono trwa.
Nasza ostatnia rozmowa odbyła się w niewielkim pokoju, w którym przed laty miała sypialnię. Potem mieszkała tam jej młodsza córka, a następnie wnuk w towarzystwie podgryzającego tapety szynszyla. Akurat wyjechał do akademii wojskowej, gdy choroba zmusiła ją, by tam uwiła ostatni przyczółek – wygodne łóżko, telewizor z dostępem do Mezzo i Arte, odtwarzacz płyt CD. Kupowałam je dla niej i wysyłałam na drugi koniec Polski, wiedząc, że sprawią jej frajdę, której nikt nie zrozumie. W stutysięcznym mieście, do którego ściągnął ją przydział pracy i w którym zatrzymała ją miłość, żyła trochę jak bez wody – zbyt daleko od teatrów i sal kon
Zostało Ci jeszcze 75% artykułu
Oceń