Po co światu mnich?
Kiedy w 1974 roku ojciec Jan Góra przyjmował święcenia kapłańskie, moi rodzice nie byli jeszcze małżeństwem. Kiedy w 1977 roku wystartowały pierwsze roraty, miałem pół roku. Kiedy w 1991 roku śpiewałem z entuzjazmem Abba Ojcze, nie wiedziałem, że to on napisał te wpadające w ucho słowa. A kiedy w 1997 roku pierwsi ludzie przechodzili przez Bramę Rybę, zaczynałem właśnie studia prawnicze, marząc o karierze adwokata.
Dziwne zakręty historii. Nigdy bym nie przypuszczał, że kiedyś klęknę przy ojcu Janie i kreśląc znak krzyża na jego czole, powiem: Przez to święte namaszczenie niech Bóg w swoim nieskończonym miłosierdziu wspomoże cię łaską Ducha Świętego. Kiedy wypowiadałem te słowa, miał jeszcze delikatnie uchylone powieki.
Potem przyszły skojarzenia. Pierwsze z Pana Tadeusza, że to ostatni, co tak poloneza wodził. Nieszablonowy, odważny i zuchwały. Wizjoner i Boży szaleniec. Momentami trudny i zachłanny, nieznoszący sprzeciwu.
Jego świat dla wielu stał się domem. To po spotkaniu z nim i po mszach przez niego odprawianych sięgali po przykryte grubą warstwą kurzu Pismo Święte i zmieniali swoje życie. Czasem na miesiąc, czasem na rok. Niektórzy na zawsze. I stąd pewnie skojarzenie drugie, że wielkie słowa, które zwykle ważymy i dawkujemy, w odniesieniu do jego osoby są jak najbardziej na miejscu. Chcemy tego czy nie – żyjemy i umrzemy w epoce Jana Góry. Będzie jednym z kilku dominikanów wymienianych na wspomnienie naszego zakonu na przełomie XX i XXI wieku w Polsce.
Wszyscy – wierzący i niewierzący – rozpoznawali jego nazwisko, wiedzieli, kim jest. A milion siedemset tysięcy osób, które przeszły przez Bramę Rybę od początku jej istnienia to tylko dowód na to, że Kościół w Polsce wraz z jego śmiercią stracił charyzmatycznego lidera.
Mieszkając od kilku lat w Poznaniu, słyszałem: Każdy ma swojego ojca Jana. Swoją osobistą historię – z Górą i pod górę. Stąd pomysł na poświęcony jemu specjalny numer miesięcznika. Także z tego powodu, że przez długi czas na tych łamach w swojej stałej rubryce felietonisty stał „Z nogami za kaloryferem”.
To tylko kilka opowieści próbujących opisać barwność i wielowymiarowość jego osoby – dla jednych duszpasterza i pisarza, dla innych współbrata i mistrza, a dla jeszcze innych ojca. Z tych historii układa się obraz bardzo poruszający i niezwykły, rozpisany na wiele głosów, między namiotami w Hermanicach, dachami republiki jamneńskiej, lednicką Rybą i zapachem roratnich świeczek w Poznaniu. Już nie usłyszymy nigdy tego charakterystycznego: Kocham cię! Ale to nie znaczy, że wszystko się skończyło. Bo jak mówi stare powiedzenie – śmierć jednym zamyka oczy, a drugim otwiera.
Oceń