Wprawdzie już zaawansowana jesień, ale wpuszczę tu trochę lata. Może z przekory, a może dlatego, żeby się zrobiło cieplej i jaśniej.
Dwunastego sierpnia z bazyliki Trójcy Świętej w Krakowie wyszła pielgrzymka dominikańska na Jasną Górę. Nie mogłam iść, choć serce się rwało. Byłam na niej w swoim życiu siedem razy. Niezbyt imponująca liczba – prychną pogardliwie ci, którzy swój dzień dziarsko zaczynają o piątej rano od żwawego biegania przez godzinę po nocnej rosie, na śniadanie jedzą powietrze, zimą morsują, a na pielgrzymki do Częstochowy chodzą od urodzenia. Z Helu albo Białegostoku. Starzy pielgrzymkowi wyjadacze twierdzą wręcz, że pielgrzymka dominikańska to spacerek dla emerytów: no bo co to jest dwadzieścia kilometrów dziennie przy pięćdziesięciu na tarnowskiej czy krakowskiej, i noclegi w większości na prywatnych kwaterach, podczas gdy na „normalnych” pielgrzymkach standardem są namioty.
No cóż. Ja jestem w tej drugiej niechwalebnej grupie: śpiących do dziewiątej (jeśli oczywiście nie muszę wstać na poranne modlitwy), wlewających w siebie hektolitry kawy, żeby w ogóle zwlec się z łóżka, preferujących ciepłą kąpiel zamiast morsowania, a na śniadanie bezwstydnie jedzących jajko z majonezem albo parówki. W dodatku przez cały swój cykl edukacyjny, od podstawówki do końca studiów, byłam zwolniona z wuefu. Przy takim trybie życia dwadzieścia kilometrów dziennie to jak wyprawa na biegun p
Zostało Ci jeszcze 75% artykułu
Oceń