Nie pojechałam daleko. Po ostatniej wyprawie do Azji, która chwilami przypominała uwięzienie w turystycznej dekoracji wyzutej z ostatnich akcentów codzienności, marzyła mi się jazda po opłotkach. Zwiedzanie nieważności. Więcej, dołączenie do niej.
Naturalnie wybrałam Wschód. Zachód jest przejęty sobą, bliżej mu do centrum i przez to nieustannie performuje – udaje ważniaka. Bogaci się, postępuje. Wschód się nie sili. Może dlatego, że ma geograficznie dalej do istotności. Może jest zapomniany. Albo mądrzejszy.
Najpierw leżenie na łące. Po zmroku, w noc spadających gwiazd. Z głową w trawie, z mrówkami wędrującymi po włosach. Z chłodem od ziemi i suwalskimi pieśniami nad głową. Wśród przyjaciół nagle zwolnionych z obowiązku wpatrywania się w ekrany. Trochę się w tej trawie kręciliśmy, niedoświadczeni. Ktoś wstawał na papierosa, ktoś sprawdzał telefon. Ja szukałam wygody w bezruchu, wpatrywałam się. Naliczyłam dwie spadające. Wylądowały czy mkną nadal przez kosmiczną próżnię? Którędy?
W bani przestałyśmy gadać. Po drugim poceniu się i drugiej kąpieli w zimnej rzece ciała wzięły górę nad umysłami, kazały zamilknąć. Siedziałyśmy pochylone na ławach, zmęczone i wypoczywające zarazem, czekając aż woda, którą nasiąkłyśmy w rzece, wyjdzie przez skórę i zabierze ze sobą zło. Pachniało dymem, brzozowymi witkami. Widziałam tylko zarysy. Nad wodę szłyśmy jak rozżarzone węgielki, parując. Zasypiałam
Zostało Ci jeszcze 75% artykułu
Oceń