Muzułmanie z gór szanują nas, bo się modlimy siedem razy dziennie. Kiedy spędzamy z nimi czas i przychodzi pora modlitwy, to sami nas popędzają, żebyśmy się nie spóźnili. Gdy nas goszczą, a w domu są małe dzieci, to przyprowadzają je do stołu, żebyśmy je błogosławili, bo uważają nas za ludzi Boga.
Rozmawiają trapista Michał Zioło OCSO i Katarzyna Kolska
U nas jeszcze pełnia lata, chociaż dni już coraz krótsze, a jak tam u ojca?
Przyszedł czas na figi i góralskie wesela, więc choć noce robią się dłuższe, to tak naprawdę stają się krótsze, bo muzycy biją w bębny i grają na berberyjskich fletach do samego rana. W sercu nie pada i nie śnieży, więc mieszkam ze sobą, jak nakazał Święty Benedykt, robię rachunki sumienia, żeby przypadkiem nie przeoczyć nowego etapu w życiu, bo wiesz, ktoś kiedyś mądrze powiedział, że dwadzieścia lat życia trzeba ofiarować rodzinie, następne dwadzieścia wziąć dla siebie, kolejną dwudziestkę złożyć w ofierze społeczeństwu, a te końcowe dwadzieścia lat poświęcić wyłącznie Bogu. W tej właśnie perspektywie, wyzwolony już, doglądam kotów; z braćmi podzieliliśmy je według koloru futerka na zakony: najwięcej jest franciszkanów, jeden cysters i jeden jezuita. Franciszkanie płaczą i żebrzą, cysters jest bardzo zaradny, rozpycha się i zawsze zdobędzie coś do jedzenia, no a jezuita siedzi cicho pod ławą i błyskawicznie sięga pazurem po kanapki, gdy tylko stracimy czujność. Aaa, oglądam jeszcze archiwalny filmik z biegu Bronisława Malinowskiego po złoto, to genialny skrót życia monastycznego, jego logiki, trzeba to puszczać we wszystkich nowicjatach, bo to warte dziesięciu ascetycznych konferencji. Słucham też 147 kantaty Bacha, mojej ulubionej, żeby te weselne bębny nie wybębniły mi mózgu do końca.
Warto było porzucić lawendowe francuskie pola, ciepły wiatr i piękny stary klasztor w Aiguebelle dla stepowych gór i lodowatego wiatru Atlasu Wysokiego?
Warto było. Przeniosłem się na wysokość Pięciu Stawów Polskich, bo ile można się gapić na lawendę? Lawenda przegrywa na całej linii z Afryką, która tliła się we mnie od zawsze. Nie przesadzam. Jest rok 1969, wtedy W pustyni i w puszczy nie było jeszcze zakazane, więc czytam sobie schowany wygodnie pod choinką, lampki się palą, podjadam z celofanu prasowane daktyle, a jedną ręką trzymam na sznurku wielbłąda wyciętego z gazety i naklejonego na tekturę. Potem rosnę, rosnę i czytam Karen Blixen oraz baśnie z Fezu i Marrakeszu, potem się starzeję, starzeję i czytam o pięcioletniej afrykańskiej podróży Kazimierza Nowaka z Poznania. Wróciłem więc niejako do siebie. I wiesz, co przywiozłem ze sobą na czytniku? Pana Tadeusza, żeby się w tych górach nie zgubić i samego siebie nie zdradzić. Tak sobie myślę, że człowiek docenia polskość, gdy siedzi w Afryce, w górach lepiej widać, że polskość to nie choroba, to wielki dar od Boga. Mam bardzo silną tożsamość, to niezwykle pomaga w kontakcie z innymi, pomaga w dialogu, tak, właśnie silna tożsamość pomaga. Legendą Atlasu jest nie kto inny jak siostra Barbara Kołodziejczyk, franciszkanka, Polka z Wadowic. Dostałem od niej śpiewnik Siedleckiego, żeby sobie pośpiewać kolędy i pieśni wielkopostne. Wiem, co ta doświadczona zakonnica, żyjąca w pasterskim namiocie i traktowana przez Berberów jak swoja, chciała mi przez to powiedzieć.
Oceń