Raskolnikow – tyle mniej więcej wiedziałem o starowierach. Powtarzałem za Fiodorem Dostojewskim, że nazwisko studenta, co filozofował siekierą, znaczy tyle co „schizma” (raskoł). Pęknięty, rozdarty, rozdwojony – zupełnie zdrowy, czyli integralny i pełny, człowiek nie mógł wskoczyć na karty Zbrodni i kary. Wiedziałem też, że Dostojewski potrzebował swojego „pękniętego” bohatera, aby wytłumaczyć to i owo, a przy okazji pokazać swoje przywiązanie do Cerkwi. Na kartach Zaśnięcia Anisy nazwisko rosyjskiego pisarza pada tylko raz i to pod koniec książki, zupełnie jakby Katarzyna Roman-Rawska chciała powiedzieć: Nic o nas nie wiecie. I ma rację.
Nasi cudzoziemcy, tutejsi przybysze
Według ostatnich urzędowych spisów ludności mieszka ich w Polsce trochę ponad tysiąc czterystu, co czyni ich najmniejszą grupą wyznaniową. Rozsiani po rubieżach Polski – Puszczy Augustowskiej, Suwałkach, Warmii – są najbardziej przezroczystymi obywatelami Rzeczypospolitej. Nie domagają się wprowadzenia własnego języka, nie bojkotują powszechnie uznanego kalendarza, nie odmawiają szczepienia dzieci – jak na polski gen sprzeciwu są, a jakoby ich nie było. Zdawać by się mogło, że starowiercy żyją życiem utajonym, mistycznym, jakby dusza człowieka stopiła się z geografią kraju. Katarzyna Roman-Rawska przekonuje, że w tym wyobrażeniu niewiele jest romantyzmu. Postawa wycofania, życia przechadzającego się za plecami innych, wynika nie tyle z religijności, ile raczej z ciągłej nieufności do rzeczywistości, która miała im za złe to, że chcą być sobą. Nieufność ta ma swoje początki już w XVII wieku, gdy część prawosławnych nie uznała reform liturgicznych dokonanych przez patriarchę Nikona. Od tamtego czasu byli postrzegani coraz bardziej niechętnie zarówno przez Cerkiew, jak i cara. Przemieszczali się zatem z dala od Rosji, pozostając w paradoksie, z którego nie było wyjścia: posługując się językiem rosyjskim, odprawiając nabożeństwa w staro-cerkiewno-słowiańskim, decydowali się na życie na obczyźnie. Czy można uciec z języka wiary, z mowy przodków, artykułowania tożsamości? Nie można, bo choćby język codzienny się zmieniał, to przecież podstawą liturgicznej celebracji był język niezmienny, mowa gwarantująca słuszność, samogłoski prorockiego widzenia. Starowiercy uciekli od cara i Cerkwi w język, schronili się w wypowiedziany, wyśpiewany i czytany sprzeciw. Jeśli byli uciekinierami, to zamiast dokumentów, bagażu, trzody zabierali przede wszystkim swoją mowę. Staro-cerkiewno-słowiański – by porozumieć się z Bogiem, rosyjski – by porozumieć się między sobą. I to ponownie potęguje paradoks starowierców: choć uciekali od Cerkwi i cara, to przecież postrzegani byli na nowych ziemiach, w nowych ojczyznach, jako nie do końca swoi. Jak zaufać obywatelom preferującym język dawnego okupanta – głowią się kraje nadbałtyckie, które doskonale pamiętają panowanie cara. Kręcą nosem Litwa, Estonia, Łotwa, marszczy się Polska: Nasi czy nie n
Zostało Ci jeszcze 75% artykułu
Oceń