Jakiś czas temu w mediach społecznościowych przemknął mi post ze zdjęciem torby pełnej nie pierwszej nowości dewocjonaliów, które ktoś przyniósł – już nie pamiętam dokładnie – do kościoła, do księdza czy do zakrystii. W głowie utkwiły mi gorzkie uwagi części komentatorów, sugerujące, że takie zachowanie to znak zeświecczenia naszych czasów, końca katolicyzmu itd. I jedna bardzo przytomna, wskazująca, że to znak… braku pieca.
Nie będzie dziś żadnej głębokiej teologii, bo kwestia jest raczej praktyczna. Jeśli wyłączamy jakieś przedmioty z użytku codziennego i przenosimy je do sfery przeżywania naszej relacji z Bogiem, szczególnie jeśli są to przedmioty specjalnie w tym celu wytworzone (krzyż, medalik, wizerunki świętych) i pobłogosławione, to intuicja podpowiada, że także ich koniec powinien być inny niż „zwykłych” przedmiotów, które – zużyte – lądują po prostu w śmieciach. Takie rozumienie „inności” (czyli świętości) przypisywanej przedmiotom siedzi w nas, ludziach, bardzo mocno, być może wręcz tkwi w rdzeniu ewolucyjnego mechanizmu religijnego. Chrześcijaństwo je „ochrzciło” i opisało konceptem „sakramentalium”. Teologii nie ma tu wiele. Przedmioty takie nie stają się w żaden sposób boskie, nie zmieniają się. Ale są częścią pewnego układu relacyjnego, co powoduje, że nabierają szczególnego znaczenia i w konsekwencji traktujemy je z należnym im szacunkiem. Podobnie jest z przedmiotami, które nazywamy pamiątkami. Albo
Zostało Ci jeszcze 75% artykułu
Oceń