Siadam do stołu chwilę po dwudziestej drugiej i wiem, że poparzę sobie język. Ale miska pełna gorącej zalewajki jest posiłkiem i pocieszeniem, któremu nie potrafię się oprzeć. Trudno o zupę prostszą, skromniejszą, a dla mnie jej smak jest najdroższy. Zapewnia teleportację. Do domu, do dzieciństwa, do dziadkowej świętokrzyskiej chaty na murowanym fundamencie, do samego początku. A przede wszystkim do taty.
Tata gotuje najlepszą zalewajkę na świecie. Z dużymi, nieczule pokrojonymi ziemniakami, z pociętą w grube kawały kiełbasą, zeszklonymi kostkami cebuli i wirującym na łyżce majerankiem. Są i skwarki, ale te wyławiam na brzeg miski; gdy ostygną, dostaje je pies. Podziwiam surowość tej zupy, jej chłopską zwyczajność. Gotowana z tego, co było i na co było stać. Gotowana przez babcię Jasię na kuchni opalanej węglem albo drewnem, w osmolonym garze, dla sześciorga dzieci i męża, całe życie chudego. Gotowana nie z instagramową celebracją, a bezceremonialnie, pewnie w pośpiechu. Nie dla rozkoszy podniebienia, a dla rozgrzania i wypełnienia żołądka. Żeby sił starczyło, żeby nie ssało. Po prostu.
W tym miejscu i w tym czasie mogłabym jeść prawie wszystko – awokado, ceviche i zielone curry. A mnie ciągnie do zalewajki. Gdy tata pyta, co mi ugotować, na pewno wie, co usłyszy, ale udaje zdziwionego. Że nie krupnik (
Zostało Ci jeszcze 75% artykułu
Oceń