Mam nadzieję, że Kościół będzie w przyszłości rzeczywistością dużo prostszą, bo my nie musimy być korporacją, która prężnie działa. My musimy być zaczynem dobrych relacji, a do tego nie potrzeba wielu struktur.
Rozmawiają teolog Marek Kita i Włodzimierz Bogaczyk
Swoją wydaną w ubiegłym roku książkę zatytułował pan Zostać w Kościele / Zostać Kościołem. Może to powinno być ostatnie pytanie podczas naszej rozmowy, ale jednak od niego zacznę. Co robić – zostawać czy nie zostawać?
Jak by to powiedzieć… Nie pozostawać. Kościół jest drogą, tak jak Chrystus nią jest. Dlatego nie będziemy prawdziwie w Kościele, jeśli zostaniemy w jego stanie obecnym, w stagnacji. To po pierwsze. A po drugie – Kościół znalazł się w kryzysie właśnie dlatego, że ugrzązł w schematach. Tam, gdzie ugrzązł, nie możemy zostać, a tam, gdzie żyje, mamy iść dalej – dalej wzwyż i dalej w głąb, jak mówią bohaterowie siódmej części Opowieści z Narnii.
Obraz Kościoła, jaki wyłania się z pańskiej książki, jest, delikatnie mówiąc, mało optymistyczny. Czy to wszystko jest w ogóle do uratowania?
Bardzo trudno będzie na to pytanie odpowiedzieć, jeżeli nie zobaczymy dobrze, czym jest „to wszystko”. Z hasła „zostać w Kościele / zostać Kościołem” o wiele bardziej droga jest mi druga część tytułu, która używa słowa zostać w znaczeniu „stać się”. Ale żeby to zrealizować, musimy dostrzec, co naprawdę jest Kościołem w tym, co nazywamy Kościołem.
To jest nasz kłopot – rozpoznać, czym naprawdę jest chrześcijaństwo, o czym naprawdę jest Dobra Nowina, czym naprawdę jest Kościół. Na początku książki staram się przyznać rację ludziom, którzy mają już dość tego Kościoła. Zgadzam się z nimi, bo tego, czego mają dość, należy mieć dość, a to, co mają ochotę zostawić, należy pozostawić. Piszę o wąskiej drodze i ciasnej bramie pomiędzy pójściem sobie zupełnie gdzieś indziej a pozostaniem w tym, co się tak popsuło, że trudno odróżnić dobre od złego.
Przeciśniemy się?
Musimy, bo innej drogi nie ma. Jest tylko ta Jezusowa, a to znaczy, że będą na niej również jakieś krzyże. Tylko nie w znaczeniu pobożnej demagogii, którą się serwowało wiekami i która do dziś pokutuje – „zagryź zęby, zostań, bo to będzie twój krzyż”.
Otóż są krzyże i krzyże. Krzyżem, który warto nieść, jest krzyż pójścia w poprzek nieewangelicznych rzeczy w Kościele. Pójścia asertywnego, bez robienia rewolucji w stylu siłowym. Po prostu pewnych rzeczy nie przyjmuję do wiadomości i nie będę według nich żył. No a według tych ewangelicznych oczywiście będę.
Cała reszta, zabawa różnych panów we władzę, w uwielbianie samego siebie, to wszystko musi spłonąć i spłonie. Być może będzie płonąć długo, ale trzeba „zostawić umarłym grzebanie umarłych” i robić to, do czego Chrystus nas powołał, a więc kochać się nawzajem, tak jak On nas ukochał. We dwóch, w trzech, w pięciu, w dziesięciu połamańców, tu, gdzie jesteśmy. Korzystać z sakramentów, ale nie przejmować się zanadto kościelnymi gierkami, nie przyjmować tego stanowego obrazu Kościoła, bo Kościół nie jest rzeczywistością stanową. Traktować naszych braci ze święceniami właśnie jak braci, a nie jak bożyszcza, egzekwować swoją godność dzieci Bożych
Zostało Ci jeszcze 85% artykułu
Oceń