Zdarzają się w chwile, w których myślę: Nie dam rady zrobić następnego kroku. A jednak zmęczone mięśnie szarpią nogę w górę, stopa w dużym bucie ląduje na skalnym stopniu. Kolano, niczym zawias, pozwala ciału się unieść, dostawiam drugą nogę. Zmagam się ze sobą, z górą.
W momentach najtrudniejszych nie podnoszę głowy. Nie chcę wiedzieć, ile jeszcze ani jaka stromizna dzieli mnie od szczytu. Lata temu psychoterapeutka wyjaśniła mi, że maratończycy w czasie biegu uczeni są patrzeć na krok w przód, nie dalej. Ludzki umysł radzi sobie z natychmiastowym zadaniem, dalekosiężne perspektywy odbierają mu siły. Dobrze robimy to, na co mamy wpływ. Jeden krok. Nie wiem, czy dam radę. Ale nie mam wyjścia. W przepastnych tatrzańskich pejzażach ścieżki istnienia są wąskie, sprowadzają się do najprostszego i do narzuconej sobie konieczności.
Zresztą, nie potrzebuję wiedzieć, jak daleko jeszcze. W górach sprawy są pewne. Szczyt tam jest – to po pierwsze. Wejdę na niego – to po drugie. Wejdę, ponieważ tego chcę, ale i dlatego, że muszę. Innego, lepszego wyjścia nie ma. Tatry to wymagające olbrzymy, nie oferują łatwych szlaków ani wygodnych odwrotów. Wycofanie się, o ile w ogóle możliwe, nie przyniesie żadnej ulgi. Schodzenie nie będzie odpoczynkiem. Za chwilę czeka mnie zsuwanie się na rękach, szukanie chwytów w skale, opuszczanie drżących ze zmęczenia nóg z nadzieją
Zostało Ci jeszcze 75% artykułu
Oceń