Dokumenty miesięcznika "W drodze"
fot. Archiwum redakcji

„W drodze” dla średnio zaawansowanych

„»W drodze« poświęcamy wszystkim, którzy są blisko lub daleko, wszystkim, którzy przez religijne doświadczenie i przemyślenia szukają swojej wewnętrznej prawdy, szukają kontaktu z żywym Bogiem” – to fragment wstępu do pierwszego numeru miesięcznika. Mija właśnie pięćdziesiąt lat od tego czasu.

Jeszcze wyciągamy spod szaf korki po szampanie, który strzelał z okazji czterdziestych urodzin, odczepiamy oklapłe baloniki i dojadamy resztki tortu, a tu już miesięcznik z impetem dobija pięćdziesiątki. Jak to zwykle bywa przy takich okazjach, wypadałoby skonstruować jakieś pogłębione podsumowanie, przeprowadzić refleksję, przeanalizować linię pisma w duchu nauczania papieży albo przynajmniej któregoś z soborów, nakreślając śmiałą perspektywę na kolejne lata. I choć patos i powaga narzucają się w takich sytuacjach same, zwłaszcza że jubileusz zbiega się z wydaniem sześćsetnego numeru miesięcznika, spróbujmy opowiedzieć o tym wszystkim, co się wydarzyło wokół „W drodze”, z przymrużeniem oka i dystansem, nie tworząc akademii ku czci i nie zamykając przeszłości w kolejnym Muzeum Figur Woskowych Madame Tussaud. Tak więc, do dzieła!

A jak Amazon

Największy sklep internetowy na świecie. Spełniony sen miliardera Jeffa Bezosa. Kiedy w 2012 roku miesięcznik pojawił się w jego ofercie, jeden z czytelników pisał, że „dominikanie to Apple polskiego Kościoła”. Przez długie lata byliśmy jednym z czterech polskich tytułów prasowych obecnych na tej platformie. Byliśmy, ponieważ we wrześniu 2023 roku Amazon z nieznanych bliżej powodów zdecydował się zakończyć sprzedaż subskrypcji prasy. Jak zauważył Jacek Dukaj w eseju Po piśmie: „Człowiek współczesny staje się maszyną do przeżywania i może powiedzieć o sobie: jestem oglądaniem serialu albo jestem śledzeniem celebrytów na Instagramie”. Nie wiemy więc, czy decyzja Amazona to początek epoki nowego barbarzyństwa. Nie wiemy również, czym będzie prognozowane życie po piśmie. Natomiast, odsuwając na bok apokaliptyczne wizje, wiemy, że miesięcznik wciąż można czytać w dowolnych formatach, także elektronicznych, dostępnych na naszej stronie internetowej wdrodze.pl.

Ą jak ątróbka

Czyli jak to się właściwie pisze. „Na co dzień” czy „na codzień”, „po za tym” czy „poza tym”, „naprzeciwko” czy „na przeciwko”, „naprawdę” czy „na prawdę”, „z przed” czy „sprzed”, „swetr” czy „sweter”. Co miesiąc przy wydawaniu każdego numeru są osoby, którym wszyscy piszący do miesięcznika fundują niezapowiedziane dyktando. To im twórcy największych bestsellerów zawdzięczają swoje nagrody i milionowe nakłady. Powierniczki dysleksji i dysgrafii. Delikatnie tłumaczące i cierpliwie znoszące utyskiwania autorów, którzy nie dają się przekonać odwołaniami do Słownika języka polskiego i zasad ortografii, twierdząc, że „To niemożliwe, tak się na pewno nie pisze”, „Ja jestem nauczony inaczej!”, „Nikt mnie nie będzie pouczał!”, „Ma zostać tak, jak ja chcę!”. Redakcyjne „święte” od przecinków i cudzysłowów (a może cudzysłowiów?). Są z nami od zawsze, niczym Strażnicy galaktyki. Nie wymienię wszystkich, które przez pięćdziesiąt lat traciły wzrok, tropiąc błędy w miesięcznikowych tekstach. Wymienię te, które teraz są z nami. Nie znacie ich, ale ja znam i w tym miejscu przywołuję, bo dzięki nim odpowiednie dajemy rzeczy słowo, nasze wybitne korektorki: Magdalena Ciszewska, Paulina Jeske-Choińska, Lidia Kozłowska, Magdalena Wojtaś. Dziewczyny, Word może Wam teczki nosić.

B jak Babraj

Marcin Babraj, czyli dominikańska wersja Jerzego Giedroycia. Jeden z ojców założycieli (patrz: Ojcowie), pomysłodawca wydawania „W drodze” i jego wieloletni spiritus movens. Pisał niewiele, bo podobnie jak redaktor „Kultury” spędzał długie godziny obłożony propozycjami tekstów, analizując z drobiazgową dokładnością każdy nadesłany akapit. W dobie dziennikarstwa internetowego operującego krótkotrwałymi treściami jego sposób pracy powinien być pokazywany jako wzorzec z Sèvres. Michał Zioło, od wielu lat spełniony trapista, a niegdyś dominikanin pracujący w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku w redakcji miesięcznika, mówił, że ojciec Marcin był jak młynarz, bo jego praca nad tekstami przypominała niekończące się mieszanie ziarna i rozdzielanie pszenicy od kąkolu. Każdemu autorowi chciał dać szansę, jednocześnie czujnie badając „inteligencką zawartość” potencjalnych publikacji, by nie obniżyć poziomu pisma. Miał niczego sobie stylówkę. Nosił się jak generał Sosabowski (ten sam, którego grał Gene Hackman w filmie O jeden most za daleko) – zielona kurtka spadochroniarza, nasunięty na ucho beret i postawiony wysoko kołnierz maskujący dyskretną koloratkę. Zmarł w 2021 roku. Pozostawił po sobie dziesiątki zapieczętowanych kartonów zawierających tysiące stron korespondencji z autorami, tekstów nieprzyjętych do druku i planów niezrealizowanych numerów. Niczym zaginiona arka znajdująca się w tajnym magazynie CIA (co widzieliśmy w filmie o przygodach Indiany Jonesa) czekają one na śmiałka, który dotrze do dominikańskiego archiwum w Krakowie, otworzy je, przeanalizuje i napisze barwną i nieznaną historię miesięcznika.

C jak Czesław

Wiadomo, że Niemen. Legenda polskiej muzyki, który na płycie Enigmatic z 1970 roku – uznawanej za jedną z najlepszych polskich płyt rockowych – brawurowo wykonuje utwór Bema pamięci żałobny rapsod do wiersza Cypriana Kamila Norwida. Tego samego utworu, którego fragment redakcja umieściła jako motto pierwszego numeru miesięcznika – „drogi szukając, choć przed wiekami zrobiona”. Słowa te w zwięzły sposób streszczają zasadę obowiązującą w redakcji przez wszystkie dekady istnienia – stawiać pytania, pokazywać różne punkty widzenia, rozmawiać nie tylko z przekonanymi, ale również z poszukującymi, formułować nowym językiem stare definicje, być bliżej wielokropka niż kropki kończącej zdanie. W czasach podziału, symetryzmu, polaryzacji i konieczności opowiadania się po którejś stronie ta formuła stanowi dla wielu istotną trudność, bo „W drodze”, choć religijne, nie atakuje konfesyjnością, a jednocześnie zbyt dużo w nim o Bogu, by uznać je za świeckie ramię sekularyzmu. Za panem Michałem Wołodyjowskim pozostaje nam westchnąć: „Nic to!”.

D jak druk

Wbrew obowiązującym trendom przenoszenia pism do internetu miesięcznik pozostaje przy formule pisma w duchu slow journalism. To znaczy, że nie ścigamy się na nowości spod znaku „Czy przesadziła, przychodząc tak ubrana do kościoła?!”, „Pierwszy raz szczerze o wierze” albo „Szokujące wyznanie na temat Boga”. Stawiamy na pogłębione treści i dłuższe formy pozwalające autorom rozwinąć swoje myśli. Staramy się nie forsować własnego zdania na dany temat, oglądając go z wielu stron, pokazując nieoczywiste punkty widzenia i licząc na dojrzałość czytelników. Różnie się to dla nas kończy, bo kiedy swego czasu Wacław Oszajca SJ napisał przewrotny tekst Nie lubię Franciszka, spotkał się z niezrozumieniem, a my otrzymaliśmy sporo uwag, że „jak tak można” i że „po kim jak po kim, ale po jezuicie nikt by się czegoś takiego nie spodziewał”. No cóż, wiemy, że są tacy, którzy lubią czytać tylko to, z czym się zgadzają, chcąc się utwierdzić w swoich poglądach. Natomiast „W drodze” pozostanie pismem proponującym refleksję, przestrzeń na przemyślenie różnych spraw i odkrycie czegoś zupełnie nowego.

E jak epoki

Za czasów panowania ojca Marcina (patrz: Babraj), czyli do 1995 roku, miesięcznik chętnie prezentował ponadczasowe idee, naukowe eseje i profesorskie rozprawy. To lata, gdy wszystko, co kościelne, było prawdziwe, wartościowe, niepodległe i antykomunistyczne. Autorzy ze wszystkich stron świata lgnęli do miesięcznika, traktując go jako jedno z niewielu miejsc, w których można było swobodnie publikować. Masowo ukazywały się tu tłumaczenia i przedruki gigantów filozofii i teologii kompletnie nieznanych szerszemu polskiemu odbiorcy, takich jak Marie-Dominique Chenu OP, Romano Guardini, Paul Evdokimov, Hannah Arendt, René Girard, Thomas Merton OCSO, André Frossard, Jean-Marie Lustiger. To było okno na intelektualny wielki świat. Podobnie zresztą rzecz się miała z pionierskimi tłumaczeniami dominikańskiej klasyki – Henryka Suzo, Jana Taulera i Mistrza Eckharta autorstwa Wiesława Szymony OP, Dziewięciu sposobów modlitwy Świętego Dominika w przekładzie Jana Andrzeja Spieża OP czy fragmentów dzieł św. Tomasza z Akwinu w przekładach Jacka Salija OP (patrz: Salij). Niektóre doczekały się swoich wersji książkowych. Pozostałe można znaleźć w naszym internetowym archiwum jako ponadczasowe perełki. Jednocześnie trzeba przyznać, że z dzisiejszej perspektywy tematy miesięcznika poświęcone Norwidowi, powstaniu styczniowemu czy Romualdowi Trauguttowi wyglądają jak wyjęte z magazynu „Mówią Wieki” i są bardzo passé. Wolny rynek III RP zrodził nieznane dotychczas nikomu problemy związane z finansowaniem, dystrybucją i przejściem „na legal”. Efekty reform Balcerowicza dzielnie znieśli ówcześni redaktorzy Paweł Kozacki OP (patrz: Paweł), Jan Grzegorczyk (patrz: Jan) i Roman Bąk, nadając miesięcznikowi rys, któremu staramy się być wierni do dziś, czyli sprowadzając wielką teologię i metafizykę do codzienności chrześcijańskiego życia i pokazując Kościół taki, jaki jest, tak samo pociągający, jak i momentami trudny do zniesienia.

F jak felietoniści

Pojawili się na stałe na przełomie wieków. Do tego momentu jedynym i niepodzielnym władcą tego sposobu formułowania myśli był Jan Góra OP (patrz: Ikona) trzymający „Nogi za kaloryferem”. Potem przyszli inni. Na przestrzeni lat nazwiska zmieniały się jak w kalejdoskopie, bo ta wymagająca forma nie wszystkim była na rękę. Dla jednych za krótka, dla innych zdecydowanie za długa. Pomysł od początku był ukłonem w stronę osób z różnych stron duchowego i literackiego świata, które odnajdywały się we wdrogowym sposobie opowiadania o rzeczywistości. Nie wiem, czy dziś równie chętnie odpowiedzieliby pozytywnie na propozycję współpracy, ale przytaczam ich nazwiska z dumą i radością, bo to, co zostawili po sobie, wciąż w wielu wypadkach zachwyca stylem. A oto i oni: Agnieszka Kołakowska, Ernest Bryll, Adam Zagajewski, Michał Zioło OCSO, Szymon Hołownia, Marek Magierowski, Tessa Capponi-Borawska, Jarosław Mikołajewski, Grzegorz Górny, Jarosław Makowski, Małgorzata Musierowicz, Dariusz Kowalczyk SJ, Marek Brzeziński, Konrad Kruczkowski, Paweł Kozacki OP, Dariusz Rosiak, Włodzimierz Fenrych, Marek Wittbrot SAC, Tomasz Włodek i ks. Mirosław Tykfer. Ów felietonowy poczet królów domyka dzisiejsze grono „pereł w koronie redakcji”, czyli dobrze znani: Paulina Wilk, Benedykta Karolina Baumann OP, Stefan Szczepłek, Dariusz Duma, Paweł Krupa OP, Wojciech Ziółek SJ i ks. Grzegorz Strzelczyk.

G jak Groser

Zanim na ulice Sandomierza wyjechał na swojej damce postrach bandytów – ojciec Mateusz Żmigrodzki, zanim ksiądz Wójtowicz objął plebanię w Tulczynie, a ksiądz Kozioł pojawił się w Wilkowyjach, wiele lat przed Gomorą, Sodomą i Klerem, był on – Wacław Groser, ludzki ksiądz, niewolny od wątpliwości, zmagający się z wiarą i przełożonymi, błądzący i dający nadzieję, naiwny intelektualista, który dla swoich owiec potrafił poświęcić nie tylko dobre imię, ale nawet narażać życie. Stworzony w głowie Jana Grzegorczyka (patrz: Jan), drukowany był najpierw w miesięczniku w formie krótkich opowiadań, a z czasem doczekał się pięciu tomów swoich przygód (jakkolwiek by patrzeć, dwóch więcej od Władcy Pierścieni Tolkiena). Tomasz Terlikowski, analizując fenomen popularności księdza Grosera, pisał, że to przewodnik po polskim Kościele, jego smaku, problemach, zaletach i toczących się w nim sporach. Książka okazała się bestsellerem. Arcybiskup Życiński osobiście dziękował autorowi, podobnie zresztą jak rzesza czytelników, którzy pisali, że z powieści dowiedzieli się, iż istnieją też normalni księża, zmagający się z ludzką słabością. Teczkę z listami w stylu: „Lepiej by ci było uwiesić sobie kamień młyński u szyi i rzucić się do wody” – Jan Grzegorczyk trzyma u siebie i otworzy w stosownym czasie.

H jak Herling

Oczywiście Herling-Grudziński, którego publikacja Wieży i innych opowiadań w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku stała się wydarzeniem. Wydana przez „W drodze” książka była pierwszą publikacją autora Innego świata, która zyskała przychylność rządowej cenzury i pojawiła się oficjalnie za żelazną kurtyną. Herling to doskonały przykład literackiego nosa i piątego zmysłu ojca Marcina (patrz: Babraj) gromadzącego na łamach miesięcznika wybitne talenty literackie, których drogi z powodu wzajemnych animozji mogłyby się nigdy nie przeciąć. Tak więc żyli obok siebie Andrzej Kijowski, Kazimiera Iłłakowiczówna, Anna Kamieńska, Roman Brandstaetter, Stanisław Barańczak, Ernest Bryll i ks. Janusz Pasierb. To dzięki ich tekstom lektura „W drodze” oprócz walorów publicystycznych od zawsze była dla czytelnika przyjemnością obcowania ze słowem.

I jak ikona

Czyli Jan Góra. Człowiek, który przekroczył ramy miesięcznika, Poznania i całej Polski, a o którym każde słowo, nie tylko z powodu jego słusznej postury, wydaje się za małe. Obok Jacka Salija (patrz: Salij) najdłużej goszczący na łamach „W drodze” autor. Osobowość totalna, która tam, gdzie się pojawiała, wypełniała sobą cały kadr. Artysta słowa, pijany Bogiem, czarodziej mikrofonu magnetycznie skupiający na sobie uwagę. Gwiazda polskiego Kościoła, która za życia wystawiła sobie pomnik w postaci spotkań młodzieży na Lednicy pod słynną Bramą Rybą. Parafrazując słowa znanego zespołu punkrockowego z Poznania – „Nikt tak pięknie nie mówił, że się nie boi Miłości”. Marcin Babraj (patrz: Babraj) mówił o nim „kompletny wariat”, chory na nieuleczalną chorobę Jana Pawła II. Jego książka Mój dom uhonorowana w 1983 roku Nagrodą Kościelskich – jedną z najważniejszych nagród literackich w Polsce – do dziś stanowi przykład ponadprzeciętnego stylu pisania o duchowości. Z setek, a może nawet tysięcy napisanych felietonów, artykułów i książek przypominam jeszcze i te będące efektem współpracy ojca Jana z Janem Grzegorczykiem (patrz: Jan), w których raz przedstawia się jako boski kloszard1, a raz jako rybak z Prudnika2.

J jak Jan

Jan Grzegorczyk. Człowiek instytucja, dzierżący żółtą koszulkę lidera pod względem liczby lat przepracowanych w miesięczniku. Żywy pomost i arka przymierza między dawnymi i „współczesnymi” laty. Wraz z Pawłem Kozackim OP (patrz: Paweł) wprowadził miesięcznik w nowe tysiąclecie, nadając mu charakter pogłębionej i zaangażowanej publicystyki. Roman Brandstaetter przepowiedział mu przyszłość, mówiąc, że zostanie pisarzem, bo głowę ma tak samo gorącą jak on w młodości i wkłada ją jak kij w mrowisko. Jan Góra OP namówił go do pisania, co poskutkowało debiutem w postaci poruszającego portretu siostry Faustyny, księdza Sopoćki i Zgromadzenia Sióstr Jezusa Miłosiernego w książce Każda dusza to inny świat. Mistrz dowcipu sytuacyjnego, oko rasowego komika potrafiące uchwycić i w mig sparodiować czyjąś charakterystyczną cechę. Gawędziarz, którego można słuchać w nieskończoność, bo z picia herbaty potrafi ułożyć scenariusz kryminału. Znakomity redaktor, wyczuwający z daleka wschodzący talent i umiejący swoimi uwagami uratować tekst, któremu nikt nie daje nadziei. I choć wielu kojarzy go z autorstwa serii o księdzu Groserze (patrz: Groser), nie należy zapominać, że złotymi zgłoskami zapisał się w historii muzyki sacro polo jako autor melodii do przeboju Spotkania Młodych na Lednicy – Tylko orły, którą to wymyślił wspólnie z Janem Górą OP, jadąc kiedyś pociągiem.

K jak Kłoczowski

Rzecz jasna, Jan Andrzej, legendarny „Kłocz”, jeden z trzech ojców założycieli miesięcznika (patrz: Ojcowie). Jest dominikańskim Garym Cooperem, bo od niepamiętnych czasów odprawia w krakowskim klasztorze słynne msze w samo południe. Na „dwunastkach” wychowały się trzy generacje mieszkańców Krakowa. I, jak się wydaje, nie ma w Polsce nauczyciela akademickiego gromadzącego tak liczne audytorium oddanych sobie słuchaczy. Miłośnik fajki, którą lekarz każe ograniczać, i kijków do nordic walkingu, których dla odmiany lekarz każe używać. Przeczytał wszystkie książki filozoficzne na świecie, nawet te, które nie zostały jeszcze napisane. Po wydaniu Filozofii dialogu3 otrzymał propozycję współpracy z kilkoma partiami politycznymi. Odmówił, wymawiając się tym, że chce prowadzić piękne życie4. Lubi podkreślać, że nie jest z pokolenia JP2 ani B16, tylko J23, bo papież Jan XXIII, który zwołał Sobór Watykański II, jest jego patronem. Jak mało kto zasłużył na miano intelektualnego Mistrza Świętej Teologii. Autor miliona wywiadów, publikacji i rekolekcji – gdyby je szczegółowo opisać, to sądzę, że cały świat nie pomieściłby ksiąg, które by trzeba napisać (por. J 21,25).

L jak langusta

Ta dominikańska, najsłynniejsza na świecie, czyli na palmie. Mało kto pamięta, że zanim Adam Szustak OP stał się światowej sławy kaznodzieją i rozpoczął „gadać kazanka do okienka”, był pierwszym sekretarzem miesięcznika. Zresztą nie on jeden terminował w miesięczniku, by potem pójść za chlebem w wielki świat. Jeśli popatrzeć na zmieniający się skład autorów i redaktorów „W drodze”, to egzotyka powinna być drugim imieniem miesięcznika. Przypomnijmy: swego czasu był nim Wojciech Unolt, później polski dyplomata w krajach Bliskiego Wschodu, a wcześniej tłumacz m.in. pierwszego wydania Obłoku niewiedzy – klasyki chrześcijańskiej duchowości, i Integracji psychicznej duetu Baars i Terruwe, bodajże najlepszej książki z cieszącego się ogromną popularnością cyklu książkowego Psychologia i wiara wydawanego przez W drodze. Redaktorem miesięcznika był też Andrzej Drzycimski, późniejszy rzecznik prasowy prezydenta Lecha Wałęsy. A i to nie wszystko. Swoje teksty na łamach „W drodze” publikował również początkujący filozof ksiądz Marek Jędraszewski, a także wschodząca gwiazda literatury Szczepan Twardoch. Dziś się ze sobą nie kontaktują, mieszkając w Polsce A, B, C i D, jak śpiewała Maria Peszek.

Ł jak łyk

Głębokiej i porządnej publicystyki duszpasterskiej, o którą nigdy nie było łatwo i o którą ciągle trudno. Powstanie miesięcznika zbiegło się z powoływaniem do życia dominikańskich duszpasterstw akademickich w kolejnych klasztorach w Polsce. „W drodze” w zamierzeniu ojców założycieli (patrz: Ojcowie) miało być zapleczem intelektualnym dla studentów i absolwentów, by pomóc im pogłębiać ich wiarę. Jak pomyślano, tak też zrobiono, co poskutkowało zebraniem w formie książkowej popularnych tekstów miesięcznika. Taki początek mają tytuły: Przewodnik dla zniechęconych spowiedzią i mszą świętą Tomasza Pawłowskiego OP; Skrupulatom na ratunek Emanuela Działy OP; zbiór rozmów dla narzeczonych Manewry małżeńskie; Inkwizytor też człowiek Tomasza Gałuszki OP poświęcony rozprawom z czarnymi kartami Kościoła czy Nerw święty dominikańskiego duetu Dominik Jurczak i Dominik Jarczewski, książka przybliżająca poszczególne części liturgii mszy świętej. Wielotomowa seria na podstawie tekstów ojca Jacka Salija (patrz: Salij) i jego rubryki „Szukającym drogi” to zupełnie inna historia zasługująca na odrębne opracowanie.

M jak medal

W dodatku złoty. Chodzi o Złotą Pieczęć Miasta Poznania, którą redakcja została uhonorowana z okazji jubileuszu czterdziestolecia istnienia pisma w 2013 roku w dowód uznania roli, jaką miesięcznik odegrał w historii miasta. Tym samym dołączyliśmy do zacnego grona laureatów, m.in. muzyka Roberta Friedricha „Litzy”, zespołu Międzynarodowych Targów Poznańskich, światowej sławy dyrygentki i założycielki orkiestry Amadeus Agnieszki Duczmal czy niezapomnianej aktorki Krystyny Feldman (patrz: Świat). Nagroda jest okazała i swoje waży, stąd co jakiś czas odzywają się w redakcji głosy, żeby sprawdzić, czy to, z czego została zrobiona, jest prawdziwym złotem i czy w razie ewentualnego kryzysu finansowego byłaby jakimś zabezpieczeniem przyszłości.

N jak numery

Nie te zwykłe, ale te specjalne. Podobnie jak inne szanujące się marki, dajmy na to takie Gwiezdne wojny, które doczekały się sequeli, prequeli i spin-offów, miesięcznik stworzył swoje małe uniwersum, czyli zestaw numerów wydawanych poza normalnym trybem comiesięcznej publikacji. Był więc miesięcznik na Światowe Dni Młodzieży w Rzymie (8/2000), na Boże Narodzenie 2013 i 2014 roku, poświęcony Janowi Górze (2/2016), na Wielkanoc 2016 roku i wersja angielsko-francusko-niemieckojęzyczna na Światowe Dni Młodzieży w Krakowie w 2016 roku. W końcu, o czym także warto pamiętać, dzięki inicjatywie i staraniom braci dominikanów z klasztoru w Petersburgu w latach 2019–2021 ukazywała się rosyjskojęzyczna wersja „W drodze”, czyli „В пути”. Rozwój wydarzeń na świecie, o którym wszyscy wiemy, skłania do postawienia tezy, że w najbliższym czasie tej edycji nie uda się kontynuować.

O jak ojcowie

Ojcowie założyciele, z angielskiego Founding Fathers, czyli ci, którzy podpisali Deklarację niepodległości lub Konstytucję Stanów Zjednoczonych. W naszym wypadku tak określamy skład pierwszej redakcji miesięcznika figurujący w jego stopce. Było ich trzech, w każdym z nich inna krew, ale jeden przyświecał im cel, śpiewał zespół Perfect bez związku z opisywaną sytuacją. Obok Marcina Babraja (patrz: Babraj), Jana Andrzeja Kłoczowskiego (patrz: Kłoczowski) trzecim współtwórcą miesięcznika był Konrad Hejmo OP. Jego poznańskie „Trybuny duszpasterskie” organizowane na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych dwudziestego wieku, na które zapraszał ludzi o różnych światopoglądach, były jedną z inspiracji dla formuły miesięcznika jako pisma dla poszukujących wiary i Boga. W niedługi czas po tym, kiedy przeprowadził się bliżej Watykanu, jego miejsce zajął Antoni Staszewski OP, który był dominikańskim Adamem Słodowym i potrafił zrobić coś z niczego – znaleźć papier, którego nie było, złożyć książkę w jedną noc, a na drugim końcu świata wyszukać farbę typograficzną. Nic dziwnego, że posiadając takie umiejętności, został na kilka lat zastępcą redaktora naczelnego.

Ó jak ósmy

Oczywiście „ósmy raz”. A nawet nie ósmy i nie dwudziesty. Bywało, że i setny raz należało przypomnieć czytelnikowi, że już skończył się okres opłaconej prenumeraty i należy ją przedłużyć, a gdyby tego nie chciał, to namówić go, żeby jednak chciał, bo nie będzie żałował. Całość tych niezwykłych zdolności miała przez lata pani Bogusia Wójcik, która stworzyła jedyny w swoim rodzaju system kontrolowania prenumerat, porównywalny jedynie ze słynną Enigmą. Była powiernikiem problemów naszych czytelników, którzy dzwonili do niej w sprawach miesięcznika, przy okazji pytając o rzeczy mniej lub bardziej ważne typu: „Jaka dziś pogoda w Poznaniu?” i „Czy dalej lubią jeść tam pyry?”. Nocami wkładała miesięczniki do tysięcy kopert, a potem z anielską cierpliwością przyklejała na te koperty znaczki. Spełniała życzenia kupujących, którzy zamawiając prenumeratę w prezencie, chcieli dołączyć do niej okolicznościowy bilet: „Kochanemu bąbelkowi”, „Na pamiątkę wspólnych wakacji” albo „Ekstrakoledze z wojska”. Choć jak wiele wspomnianych w tym alfabecie osób była nieznana osobiście szerszej publiczności, to dla naszych prenumeratorów pozostawała kojącym głosem, który odzywał się po drugiej stronie telefonu, gdy dzwonili do „W drodze”. Jeśli kiedyś reaktywują teleturniej „Wielka gra”, namówimy ją, żeby wystartowała. Na pewno wygra, bo pamięć ma fenomenalną.

P jak Paweł

Paweł Kozacki – tak zwane nazwisko mówiące, czyli „kozackie”. Maratończyk, miłośnik rolek i maniak roweru. Przez piętnaście lat kierował miesięcznikiem ze stanowiska redaktora naczelnego i robił to na tyle skutecznie, że zaproponowano mu, by na cztery lata przesiadł się na fotel przeora największego klasztoru dominikańskiego na świecie – w Krakowie, a potem został na osiem lat szefem wszystkich szefów, czyli prowincjałem polskich dominikanów. Urodzony publicysta, cechujący się lekkim i przystępnym językiem, o co wcale niełatwo, pochłaniacz niespotykanych ton literatury, przenikliwy analityk rzeczywistości, autor znakomitych tekstów o Kościele. Choć nie lubi piłki nożnej, to stylem działania przypomina włoskiego pomocnika Andreę Pirlo, niby nieobecnego na boisku, jednak w chwili otrzymania piłki wykazującego się ponadprzeciętnym oglądem pola, kreatywnością i precyzją podań. Kozacki też najpierw długo i cierpliwie słucha, by w odpowiedniej chwili uruchomić polemiczny talent i znaleźć właściwe rozwiązanie. Barwny i pomysłowy duet, jaki stworzyli w redakcji z Janem Grzegorczykiem (patrz: Jan), przejdzie do historii i porównywany będzie z innymi mu podobnymi, takimi jak Al Bano i Romina Power, Maria i Piotr Curie czy Żwirek i Muchomorek.

R jak rozmowa

Długo nieobecna na łamach miesięcznika jako forma autorskiej wypowiedzi. Dość powiedzieć, że pierwsza pojawiła się dopiero po pięciu latach od momentu powstania pisma i była wyjątkiem od reguły. Dziś, dla odmiany, nie wyobrażamy sobie, żeby w numerze nie było co najmniej kilku rozmów, co jest dowodem na zmieniający się styl dziennikarstwa. Często wybór rozmówców zaskakuje i rodzi pytania, bo o ile jeszcze wywiad z księdzem albo siostrą zakonną jest czymś oczywistym w piśmie religijnym, to czy na pewno pasują tu Artur Andrus, Jerzy Stuhr, Jacek Cygan, Jan Kanty Pawluśkiewicz, Marcin Prokop, Robert Makłowicz, Jerzy Pilch, Stanisław Janicki, Tomasz Zimoch, Krzesimir Dębski czy Ewa Błaszczyk, z którymi rozmowy zdarzyło nam się publikować? To rzecz jasna element twórczego rozwinięcia podtytułu „W drodze” – miesięcznika poświęconego życiu chrześcijańskiemu, czyli takiemu, które nie zamyka się w kościelnej kruchcie, ale obejmuje wszystko, co dotyczy człowieka, także kulturę, w tym tę popularną. Nieprzekonanym dedykujemy fragment Listu do Diogneta – anonimowego pisma z II wieku, opisującego życie pierwszych chrześcijan – w którym czytamy między innymi, że chrześcijanie mieszkają w miastach helleńskich i barbarzyńskich, jak komu wypadło, stosując się do miejscowych zwyczajów w ubraniu, jedzeniu, sposobie życia, a przecież samym swoim postępowaniem uzewnętrzniają owe przedziwne i wręcz paradoksalne prawa, jakimi się rządzą. Jakże aktualne, prawda?

S jak Salij

Czyli Jacek Salij, pomysłodawca tytułu „W drodze” i miesięcznikowa gwiazda. Nestor polskiej teologii, duszpasterska legenda Warszawy, którego kazania gromadziły przez dziesiątki lat tłumy i były dominikańskim znakiem firmowym (w szczególności słynne pasterki na Freta). Człowiek mający ogromny dar przyciągania ludzi różnych środowisk oraz gotowość wspierania tych, którym z wiarą nie zawsze jest po drodze. Autor emigracyjnego „Aneksu”, gdzie publikował pod pseudonimem Czesław Krzysztofor. Instytucja rozstrzygająca wątpliwości w przypadku tekstów miesięcznika mogących zagrozić wierze i obyczajom, co popularnie tłumaczyło się: Salij locuta, causa finita. Jest jedynym, który rozmawiał ze św. Augustynem5, i co ważniejsze, wiedział, o co go zapytać! Wyprzedził internetową Wikipedię, prowadząc przez czterdzieści lat rubrykę „Szukającym drogi”, w której udzielał odpowiedzi na pytania dotyczące problemów duchowych i teologicznych: Czy Bóg jest Ojcem czy matką? Kiedy nastąpi koniec świata? Dlaczego chrzcimy niemowlęta? Jaka jest temperatura ognia piekielnego? Czemu w Biblii nie ma dinozaurów? Czy klękać przed telewizorem podczas transmisji mszy? Dlaczego kobiety nie sprawują Eucharystii?

Znający go bliżej mówią, że gdyby zaistniała taka potrzeba, z pewnością odpowiedziałby również na wszelkie inne pytania typu: Dlaczego woda jest mokra?, Czy Pan Jezus lubił budyń?6, a nawet: Kto zabił Laurę Palmer?

Ś jak świat

A konkretnie, Świat według Kiepskich, czyli serialowy hit małego ekranu opowiadający o losach Haliny, Ferdka, Marioli i Waldusia oraz ich sąsiadów pana Boczka i pana Paździocha. Któż choć raz nie oglądał i nie powtarzał fraz: „Mam pomysła!”, „Cycu, przynieś no browarka tatusiowi”, „Jełopie, co się tu dzieje?”. W odcinku 374 (sezon 18) z 2011 roku dochodzi do klasycznego lokowania produktu. Oto w dłoni Ferdynanda Kiepskiego ląduje jako rekwizyt niemający nic wspólnego z fabułą serialu archiwalny numer miesięcznika „W drodze” z 1982 roku (1982/05). Trwa to na tyle długo, a kadr jest na tyle duży, że wyraźnie widać okładkę i tytuł. Można sprawdzić. Domyślamy się, że stała za tym nieodżałowana Krystyna Feldman (mistrzowsko grająca seniorkę rodu Kiepskich), związana przez długie lata z klasztorem dominikanów w Poznaniu. Jesteśmy wdzięczni, bo to nic innego jak spełnienie marzeń Adama Mickiewicza o tym, „żeby te księgi zbłądziły pod strzechy”.

Kadr z serialu Świat według Kiepskich
kadr z serialu „Świat według Kiepskich”

T jak treści

W szczególności te szeroko komentowane przez czytelników w listach do redakcji. Z oceanu tematów niebezpiecznych wyławiam tylko kilka. Jak choćby ten, jakim była rozmowa z ówczesnym redaktorem naczelnym „Wprost” Markiem Królem, po tym jak tygodnik opublikował okładkę z Maryją i Dzieciątkiem w maskach przeciwgazowych, co czytelnicy uznali za promowanie terroryzmu. Albo rozmowę z Markiem Kosaczem OP, w której tłumaczy się i jednocześnie nie cofa zdania o tym, że „Jezus jest zajebisty”. Lub wywiad o codziennym życiu sióstr zakonnych z siostrą Celestyną Giertych CSSF, która odważyła się powiedzieć, że „Bóg nie chce, byśmy były wycieraczkami”. Albo tekst autorstwa założycielki Partii Kobiet Manueli Gretkowskiej Jak rozmawiać z dzieckiem o Bogu, po którym jeden z czytelników pisał: „Kto następny na waszych łamach będzie opowiadał nam o tym, jak dorosłym mówić o Panu Bogu, profesor Maria Szyszkowska, a może Izabela Jaruga-Nowacka?”. Dziś z perspektywy czasu ówczesne kontrowersje szokują jakby mniej. I są to zdecydowanie „wdrogowe kwiatki”. O wiele ważniejsze wydaje się to, że miesięcznik nigdy nie chciał opowiadać o Kościele przez pryzmat polityki, instytucji i problemów Episkopatu. Mieliśmy i wciąż mamy głębokie przekonanie, że życie wspólnoty chrześcijańskiej rozgrywa się w zupełnie innych miejscach. Stąd powstały numery, które są dla nas ważne nie dlatego, że są kontrowersyjne, ale dlatego, że są istotne z punktu widzenia czytelników – poświęcone transseksualizmowi, syndromowi postaborcyjnemu, antykoncepcji, nowemu językowi mówienia o naturalnych metodach planowania rodziny, rozmawianiu z dziećmi o seksualności, kapłaństwu kobiet, byciu w Kościele po rozwodzie, odejściom księży, pedofilii, religii w szkole, homeopatii, poronieniu, adopcji czy uczuciom w wierze.

U jak uwagi

Były, są i będą zawsze. Do historii przeszło zdanie, którym jeden z braci uraczył ojca Marcina Babraja (patrz: Babraj) na początku istnienia miesięcznika: „Pierwszy numer w drodze, drugi w rowie, a trzeci się nie ukaże”. Podobnie jak i to powtarzające się jak refren: „Poprzednie numery były głębokie, nie to co teraz”. Na szczęście krytyka jest równoważona przez czytelników piszących do nas w listach: „Ocalacie państwo moją nadzieję, dzięki wam wciąż jestem w Kościele”.

V jak von Nogay

Czyli oberleutnant Franz von Nogay, bohater filmu C.K. Dezerterzy grany przez Wojciecha Pokorę, który za swoją bezwzględność wobec żołnierzy kompanii wartowniczej węgierskiego Sátoraljaújhely zostaje przykładnie skarcony przez kapitana Wagnera w niezapomnianym wykonaniu Zbigniewa Zapasiewicza. Któż nie pamięta tego dialogu: „Nie ma w słowniku ludzi kulturalnych słów, które mogłyby dostatecznie obelżywie określić pańskie postępowanie. Pan się nie kwalifikuje nawet do sądu dla ludożerców… buszmenie”. Oddychamy z ulgą, bo nas nikt nie musi stawiać do pionu, a w rolę kapitana Wagnera wciela się od lat nasz kościelny cenzor, wyznaczony przez poznańską kurię, czuwający nad zgodnością treści miesięcznika z nauką Kościoła. To on kryje się za tajemniczo brzmiącą informacją zapisaną małym drukiem nad stopką miesięcznika: Cum permissione auctoritatis ecclesiasticae. Przez długie lata ową zgodę wydawał nam ks. prof. Ludwik Wciórka, a dziś jest nim ks. Adam Sikora. Na szczęście ks. Adam nie ma nic wspólnego ze stereotypem kontrolera ograniczającego wolność myślenia i wypowiedzi.

W jak winieta

Nie raz i nie dwa padało pytanie o to, co oznacza ów dziwny znak przypominający odwrócony krzyż w winiecie miesięcznika. Spieszę wyjaśnić, że jego pomysłodawcą i autorem jest zmarły w 1988 roku Antoni Jan Gołębniak, jeden z ostatnich w Polsce grafików tworzących w technice drzeworytu sztorcowego. A to, co widać w naszym logotypie, nie ma nic wspólnego z krzyżem. To stylizowany herb rodu Odrowążów, z którego wywodził się pierwszy polski dominikanin św. Jacek, złożony z literą „M” – inicjałem imienia Maryi. Ot i cała tajemnica. Czterokrotnie na przestrzeni pięciu dekad poddawaliśmy winietę liftingowi, na tyle nieznacznemu, by twórcy i czytelnicy pierwszych numerów w razie podróży w czasie rozpoznali swoje pismo i czuli się wciąż u siebie.

Y jak yeti

Czyli coś, czego nikt nie widział, a czego ślady wciąż się znajduje. Słowem każda redakcja oprócz swoich frontmanów, głośnych nazwisk i wyrazistych tytułów ma niewidoczną dla szerokiej publiczności drugą linię, bez której nie byłoby pisma. Bataliony korektorek (patrz: Ątróbka) tropiących z detektywistyczną precyzją przecinki, spacje i powtórzenia, oddziały szturmowe redaktorek wychwytujących nielogiczności w błyskotliwych esejach wiekopomnych autorów, komiwojażerów, czyli osoby zajmujące się sprzedażą, strażników RODO stojących u bram prenumeraty, cierpliwych składaczy puzzli, czyli edytorów i grafików układających całość w szpalty, łamy, kolumny, a w końcu także księgowe czuwające nad honorariami dla autorów, bo za „Bóg zapłać” trudno jest opłacić rachunki za wodę i prąd. Do tego grona należała pani Irena Kozak, która za czasów ojca Marcina (patrz: Babraj) pełniła oficjalnie obowiązki sekretarki i maszynistki. Ale de facto była jego prawą i lewą ręką, ogarniając całość pracy zespołu. W międzyczasie była również nieformalnym spowiednikiem i superwizorem, bo wszyscy, łącznie z dominikanami z redakcji, powierzali jej swoje sekrety. Wieść gminna niesie, że kiedyś na skrzyżowaniu ulic Libelta i Kościuszki w Poznaniu stanie pomnik w kształcie biurka upamiętniający jej pracę.

Z jak zapomniałem

Ale przecież wcale nie zapomniałem i świadomie zostawiłem na koniec. Ostatnie hasło tego alfabetu to Wy – nasi czytelnicy, prenumeratorzy, sympatycy i przyjaciele. Dziękujemy, że wciąż jesteście z nami. Bez Was nie byłoby „W drodze” i żaden jubileusz nie miałby racji bytu.

Dwadzieścia cztery literki to zdecydowanie za mało, żeby w pełni opisać pięć dekad istnienia pisma, choćby tylko zaznaczyć nazwiska tych, którzy przyłożyli swoją rękę do „W drodze”, i oddać bogactwo środowiska, jakie wykreował miesięcznik. Docierając do końca, ze zgrozą widzę, że nie wspomniałem słowem o znakomitych tekstach Wojciecha Giertycha OP, dzisiejszego teologa domu papieskiego, o nic sobie nierobiącym z poprawności politycznej „szalonym” Karolu Meissnerze OSB i jego niekonwencjonalnych zachowaniach, o Macieju Ziębie OP i jego błyskotliwych wywiadach społeczno-politycznych, o Stanisławie Zasadzie wielokrotnie nagradzanym za swoje reportaże, o Michale Zioło OCSO zasługującym na literackiego Bookera Watykanu, o Wojciechu Prusie OP, przez lata zastępcy redaktora naczelnego miesięcznika, którego teksty poświęcone spowiedzi powinno się wręczać każdemu początkującemu duszpasterzowi. Nie zająknąłem się także o Cyprianie Klahsie OP, Krzysztofie Popławskim OP, Wojciechu Surówce OP, Barbarze Smolińskiej, Mateuszu Przanowskim OP, Rafale Cekierze, Krzysztofie Pałysie OP, Dariuszu Piórkowskim SJ, Tomaszu Maćkowiaku, Dorocie Ronge-Juszczyk, Włodzimierzu Bogaczyku, Katarzynie Kolskiej, słowem tych wszystkich, którzy swoimi tekstami nieustająco dokładają kolejne cegiełki do gmachu „W drodze”. Są to znakomici artyści słowa i nietuzinkowe osobowości, z którymi mają Państwo okazję obcować na bieżąco.

Nie wspomniałem o nich, bo żeby to zrobić, potrzebowałbym objętości co najmniej książki telefonicznej, a poza tym weszlibyśmy w klimat szalenie sentymentalny, w którym nic, tylko zapalić ognisko, wyciągnąć gitarę i śpiewać Cudne manowce czy inne Dwa serca, dwa smutki, a przecież nie o tym jest historia „W drodze”.

Patrząc z wdzięcznością na wysiłek naszych poprzedników, widzimy konieczność ciągłego mierzenia się z wyzwaniami współczesnego świata, pełnego olbrzymiej różnorodności duchowej i religijnych poszukiwań. Nie chcemy udawać, bo miesięcznik nigdy taki nie był, że sekularyzacja, hipokryzja, upolitycznienie i liczne skandale z udziałem duchownych nie wpływają na postrzeganie Kościoła, a dla wielu są ogromną trudnością w przyznawaniu się do swoich przekonań. Zdajemy sobie sprawę, że niejednokrotnie musimy szukać nowego języka wiary, adekwatnego do zmieniającego się na naszych oczach świata. Parafrazując mistrza Młynarskiego: Spokojnego nie znamy dnia, bo taki nam się trafił fach, życie w drodze.

Układając powyższy alfabet, pełnymi garściami czerpałem z numerów archiwalnych miesięcznika i redakcyjnych wspomnień, licząc na wyrozumiałość wszystkich autorów i wymienionych bohaterów, których darzę ogromnym szacunkiem.

  1. Jan Grzegorczyk, Góra albo jak wyżebrać niebo i człowieka, W drodze, Poznań 1999.
  2. Jan Góra OP, Ryba to znaczy Chrystus, W drodze, Poznań 2001.
  3. Jan Andrzej Kłoczowski OP, Filozofia dialogu, W drodze, Poznań 2005.
  4. Jan Andrzej Kłoczowski OP, Jak budować piękne życie?, FIDES, Kraków 2009.
  5. Rozmowy ze świętym Augustynem, W drodze, Poznań 1985.
  6. Czy Pan Jezus lubił budyń? Bardzo mądre pytania do Jacka Salija OP, Księgarnia Świętego Jacka, Katowice 2003.

Artykuł pochodzi z miesięcznika W drodze 2023, nr 10. Kup cały numer.

Wyczyść
„W drodze” dla średnio zaawansowanych
Roman Bielecki OP

urodzony w 1977 r. – dominikanin, absolwent prawa KUL i teologii PAT, kaznodzieja i rekolekcjonista, od 2010 redaktor naczelny miesięcznika „W drodze”, były Prowincjalny Promotor Środków Społecznego Przekazu (2018-2022), autor wielu wywiadów, recenzji filmowych i literackich...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze