Przebaczenie nie jest czymś, do czego da się kogokolwiek zmusić. Co więcej – mam wrażenie, że dokonywane za wcześnie jest często mechanizmem ucieczki przed emocjami domagającymi się przeżycia.
Dlaczego się nie zemściłam? Chyba nie było jak. Przynajmniej na początku. Za bardzo się bałam, żeby w ogóle pomyśleć o zemście. Co takiego zahukana nastolatka miałaby zrobić dwa razy starszemu księdzu? Wprawdzie teraz znalazłabym już na to kilka sposobów – jednak aktualnie, dla odmiany, mścić się nie chcę. Może jednak zacznę od początku.
Dom, za którym tęskniliśmy
Nazywam się Tośka Szewczyk. Nazywam się tak od niedawna, bo zaledwie od marca, kiedy trzeba było wybrać pseudonim, którym podpiszę książkę. Polubiłam jednak „Tośkę”. Ma w sobie jakiś rodzaj zadziorności, której wtedy mi zabrakło.
„Wtedy” w moim gimnazjum pojawił się nowy ksiądz (nazwijmy go X) – młody, przebojowy, zupełnie inny od swojego nudnego poprzednika. Szybko zyskał naszą nastoletnią sympatię – mówił naszym językiem, słuchał tej muzyki, co my, miał podobne ideały. W kilka tygodni zgromadził wokół siebie sporą grupę młodych. Oni właśnie stanowili trzon nowo powstałej wspólnoty przy naszym kościele parafialnym. Grupy, do której po czasie nieśmiało dołączyłam.
Co taka wspólnota oznaczała dla dzieciaków z pokręconymi relacjami rodzinnymi, potrzebujących bliskości, zrozumienia, wysłuchania? Dom. Miejsce, w którym można czuć się bezpiecznie, w którym relacje są prawdziwe, w którym znajduje się sens i spotyka się Boga. Myślę, że nie przesadzam. Dla mnie spotkania wspólnoty, przynajmniej na początku jej istnienia, wiązały się z rzeczywistym doświadczeniem stawania twarzą w twarz z dobrym Bogiem. To wtedy zaczęłam czytać słowo, modlić się, nawracać. Nie tylko ja. Byliśmy zakochani w Bogu, pełni motywacji do opowiadania o Nim, szczęśliwi i bezpieczni. Tak nam się przynajmniej wydawało.
X miał zdolność wchodzenia w bliskie relacje z tymi z nas, którzy byli najbardziej osamotnieni. Początkowo wydawało się to wyróżnieniem: ksiądz spośród wszystkich wybiera właśnie ciebie – do pomocy przy choinkach, do zagrania w scence, do remontu salki… To było coś. Takie „wybranie” oznaczało też jednak coraz większą izolację od reszty grupy – coraz więcej chwil „sam na sam”, coraz więcej spraw, o których nie można rozmawiać z innymi…
X zaprzyjaźnił się też z rodzicami niektórych z nas – w kilka miesięcy potrafił osiągnąć z nimi tak dobre relacje, o jakich my mogliśmy pomarzyć. W moim wypadku stał się niemal członkiem rodziny, zapraszanym nie tylko na co dzień, ale i na wszystkie
Zostało Ci jeszcze 85% artykułu
Oceń