Zawsze mówiłem o niej: „moja szkoła”. Na początku nawet „moja skoła”, bo – gdy z kuchennego okna naszego maleńkiego mieszkanka przy ulicy Miłej widziałem rosnące mury jej nowego budynku – dopiero uczyłem się mówić. Kiedy więc przyszedł czas wyboru liceum, wszystko było oczywiste. Nie tylko ze względu na bliskość geograficzną (dwustumetrowy dystans można było pokonać – często w kapciach lub juniorkach – w niecałą minutę, co dawało komfort wychodzenia z domu nawet po pierwszym dzwonku, bo panie woźne przymykały oko na spóźnialskiego ministranta), ale przede wszystkim ze względu na więzi emocjonalne.
Sam początek był jednak trudny. Z pierwszego, długiego i bardzo trudnego dyktanda niemal wszyscy dostaliśmy po lufie (wystarczały trzy błędy, bo żadne zaświadczenia o dysortografii nie istniały), a zeszyty z wpisaną na czerwono dwóją oddano nam z uśmiechem i z komentarzem: „Witamy w II Liceum Ogólnokształcącym im. Marii Konopnickiej w Radomiu!”. To jeszcze wytrzymałem, ale kiedy na pierwszej lekcji fizyki profesor Bogdan Bernat ze zmarszczoną brwią oznajmił, że będą obowiązywać dwa zbiory zadań (Kruczka i Zillingera), „bo to już nie jest podstawówka”, to, wróciwszy do domu, z płaczem rzuciłem się na wersalkę i oznajmiłem, że nie będę chodził do tej szkoły, bo ja tam sobie nie dam rady. Ale czyż miłość nie sprawia, że cały świat postrzegasz inaczej? Już rok później na akademii z okazji Dnia Nauczyciela razem z całą szkołą śpiewa
Zostało Ci jeszcze 75% artykułu
Oceń