Opowiem dzisiaj o dwóch Mariach.
Jedna Maria, zwana panią Maryjką, mieszka w Żółkwi tuż obok klasztoru sióstr dominikanek. Często ją odwiedzam. Druga, zwana Maryńcią, już nie żyje, ale siostry przez długie lata się nią opiekowały.
Łączy je polskie pochodzenie i dramatyczne losy tych, którzy zostali w Żółkwi, pomimo że władcy świata w Jałcie uznali to miasto za radzieckie, a tym samym odebrali Polakom prawo do pozostania we własnych domach. No, chyba że na nowych zasadach, które oznaczały używanie wyłącznie języka rosyjskiego w szkołach i urzędach, niewolniczą pracę na rzecz budowania nowego socjalistycznego ładu, kult „batiuszki” Stalina, brak możliwości odwiedzin własnego kraju i wyparcie się swojej wiary. Kościoły i cerkwie zamknięto w ciągu jednego dnia, a za praktyki religijne można było trafić do aresztu.
Pani Maryjka opowiedziała mi już spory kawałek swojego życia. Proste to życie, naznaczone przez biedę, monotonną pracę w nieistniejącej już hucie szkła i kilkudziesięcioletnie bezdzietne małżeństwo z Iwanem. Kochała go miłością trwałą jak pozłacany zegarek, który sobie kupili z okazji ślubu. Chodzi do dzisiaj.
Pani Maryjka najbardziej wzrusza się jednak przy jednym wątku: otwarcia kościoła parafialnego Świętego Wawrzyńca w Żółkwi.
Przez p
Zostało Ci jeszcze 75% artykułu
Oceń