Zaczyna się najpiękniejszy czas w roku. Teraz górę biorą nadzieje, teraz możemy się nie spieszyć, bo jest na co i na Kogo czekać.
Upał był bezlitosny. Nie dawał szans na schronienie, w samo południe żar wciskał się wszędzie. Odbierał siły, niemal paraliżował. Kazał trwać w bezruchu i nie kombinować, oszczędzać każdy skrawek energii na przetrwanie. Wszystko wokół potraciło kolory, pejzaż zbladł od gorąca. Niewiele tego było do oglądania – w małej przystani promowej nikogo, stał tylko jeden budynek, niewiele większy od wychodka. Zamknięty. Wyblakła kartka na drzwiach kiedyś o czymś informowała, teraz nosiła jedynie beżowe ślady w miejscach dawniej zabarwionych atramentem. Rozkładu promów nie było, ale ludzie w miasteczku skierowali mnie tutaj i powiedzieli, że przypłynie. Zabierze mnie na drugą stronę słodkich jezior poprzetykanych wioseczkami umieszczonymi na wąskich wałach, upiększonych kępami palm, których grzywy tarmoszone są przez wieczorne wiatry. Czekałam.
A ze mną krowa. Przywiązana sznurem do wbitego w ziemię palika konsekwentnie skubała całą trawę, jaką miała w swym zasięgu, strzygąc zielonkawy okrąg aż do pylistego spodu. W przeciwieństwie do mnie przyjmowała swój los, wykorzystywała czas i przestrzeń w najlepszy możliwy sposób. Mnie pozostawało siedzenie. Nie mogłam się z przystani ruszyć, bo prom mógł nadpłynąć i zniknąć w każdej chwili. Mogłam tylko być i mieć nadzieję.
Miałam czas. Nie tyle, ile bym chciała. Nie tyle, ile mogłam poświęcić. Ale dokładnie tyle, ile było trzeba aż do przypłynięcia promu. Może więc to czas miał mnie? Pozbawiał poczucia wpływu, wszelkich mocy sprawczych. Nie dawał żadnych złudzeń, że coś tu się da zrobić, załatwić.
Pierwsze godziny były niespokojne, obracałam w głowie pytania, czy przypłynie, czy nie popełniłam błędu, dojeżdżając z takim trudem do tej mieściny, w której nie ma nic poza nadzieją na dalszą podróż. Co, jeśli nie przypłynie? Co wtedy pocznę? Dlaczego nikt nie przychodzi i nie czeka ze mną? Czy ktoś się zjawi, żeby zabrać krowę, a przy okazji uratuje i mnie? Gdzie spędzę noc, czy nie pora się poddać?
Ale takie pytania, niemal paniczny nawał wątpliwości uderzających jak seria impulsów elektrycznych, też można przeczekać. Umysł, rozpalony słońcem i wzięty na przeczekanie przez niewzruszone okoliczności, zaczął cichnąć, a ja nieświadomie zbliżyłam się do filozoficznego ideału – po prostu byłam. Nie robiąc nic, nie próbując swym intelektem ani żadnymi czynnościami wpłynąć na to, czego doświadczałam. Upłynęło wiele godzin, słońce pożółkło, powróciła zieleń trawy i krzewów na nabrzeżu, świat odzyskał kontury, a ja – jasność umysłu. Mogłam kontemplować, rozważać, marzyć i przeżywać zwątpienie. Krowa dalej skubała tra
Zostało Ci jeszcze 85% artykułu
Oceń