Przez całe długie życie miałem tylko dwa domy. Ten pierwszy, rodzinny, w Falenicy. Drugi w bloku na warszawskim osiedlu, gdzie przyjechałem czterdzieści cztery lata temu, kiedy w Falenicy z młodą żoną w dwunastometrowym pokoiku było nam już za ciasno.
Zostawiłem rodziców, ale miałem poczucie, że zawsze mogę do nich wrócić. Mama zrobi obiad, tata spyta, co tam w piłce i co powiedział Kazimierz Górski. Tak prywatnie, nie to, co w gazetach, bo wiadomo, że „tobie, Stefuś, powie więcej”. Przyjdzie sąsiadka, która jak zwykle zauważy: „Aleś Stefuś urósł”. Mówiła tak, kiedy miałem dziesięć lat i dwadzieścia lat później. Mimo że to nie była prawda.
A potem wszystko zniknęło. Rodzice przenieśli się na cmentarz w Falenicy, rodzeństwo ze swoimi nowymi rodzinami przeprowadziło się w inne miejsca. Dom opustoszał i znalazł właściciela, który przez kilka dekad nie interesował się nim. Na początku XXI wieku się rozpadł. To był klasyczny świdermajer z dwiema werandami zbudowany mniej więcej wtedy, kiedy marszałek Piłsudski postanowił zaprowadzić w Polsce porządek.
Mieszkam dłużej na Ursynowie niż mieszkałem w Falenicy, ostatni raz byłem w moim rodzinnym domu ponad trzydzieści lat temu. Mimo to, a może dlatego, rodzice, ten dom, podwórko śnią mi się niemal co noc.
Jestem w lepszej sytuacji niż Polacy, którzy w 1945 roku musieli uciekać z Kresów, i Mazurzy czy Niemcy zmuszeni wtedy do opuszczenia swoich domów w Prusach Wschodnich lub na Dolnym Śląsku. Oni nawet nie mogli wrócić, żeby popatrzeć. Ja ro
Zostało Ci jeszcze 75% artykułu
Oceń