Drugi List do Koryntian
„Ile to potrwa?”
„Około miesiąca”.
Mniej więcej co dwa lata powtarzamy z żoną ten sam dialog. Mundial i mistrzostwa Europy. Mistrzostwa Europy i mundial. Na przemian. I zawsze, od blisko 20 lat, słyszę to samo pytanie: „Ile to potrwa?”. Moja żona doskonale pamięta, że miesiąc, ale nieodmiennie wykorzystuje sytuację, by poczęstować mnie swoim charakterystycznym wyrazem twarzy: „Wyszłam za faceta, który jest niespełna rozumu. Szkoda, że nie wiedziałam o tym wcześniej”.
Oczywiście, że wiedziała. Dlatego nie rozumiem tych fochów. Powinna się cieszyć, że nie wyszła za Włocha. Albo Portugalczyka. Ja przynajmniej nie chodzę struty po porażce ulubionego klubu czy reprezentacji. Bo musiałbym chodzić struty całymi miesiącami. Nie czytam (już) „Przeglądu Sportowego” i nie zanudzam jej opowieściami o tym, jak fantastycznie grał Boniek w 1982 roku. Kiedyś recytowałem z pamięci wyniki wszystkich pojedynków MŚ, bo oglądałem je bez wyjątku, od pierwszego do ostatniego gwizdka. Teraz nie jestem w stanie obejrzeć 63 spotkań mundialu czy 31 meczów Euro. Spędzanie przed telewizorem czterech godzin dziennie jest po prostu fizycznie niemożliwe. Człowiek pracuje, pisze, zbiera materiały, odwozi dzieciaki do szkoły, załatwia różne sprawy. Zawsze jeden, dwa mecze gdzieś się wymskną.
W istocie jestem prawdopodobnie niespełna rozumu. Niewykluczone, że mam to w genach. Moja rodzina składała się z kibiców. Łącznie z mamą i babcią. Jeden z moich stryjów był bramkarzem w klubie Polonia Bystrzyca Kłodzka na południu Polski. Klub był niewielki, ale dumny, bo swego czasu pokonał Kryształ Stronie Śląskie, a Kryształ, gdyby ktoś nie wiedział, grał kiedyś w II lidze. Jak się rozbiło Kryształ, to potem można było ze spokojnym sumieniem przerżnąć wszystkie pozostałe mecze okręgówki. Polonia nigdy nie miała problemu tzw. pierwszej jedenastki. Mój stryj miał pewne miejsce, a resztę dobierano wedle następującego kryterium: na boisko wchodzili ci, którzy danego dnia mieli najmniejszego kaca.
Moje niedostatki rozumu mogą także wynikać z tego, że podczas jednego z treningów (na które stryj, wspaniałomyślnie, niekiedy mnie zabierał) oberwałem piłką. Stałem obok bramki, gdy nagle bezgłośny, skórzany pocisk uderzył mnie prosto w głowę. Na chwilę straciłem przytomność, gdy zaś zostałem już ocucony, dowiedziałem się, kto powalił mnie na ziemię. Wtedy uśmiechnąłem się szeroko i pomyślałem, że nikt nie ma takiego farta jak ja.
Przez tydzień podchodziłem do kumpli ze szkoły i opowiadałem, jak dostałem piłką od Wieśka Kożucha. To mnie więcej tak, jak dostać dzisiaj piłką od samego Cristiano Ronaldo.
Wiesiek Kożuch był naszym Cristiano. W całej Kotlinie Kłodzkiej nie było faceta z takim dynamitem w prawej stopie. Kiedy sędzia dyktował rzut wolny w odległości 20–30 metrów od bramki przeciwnika, stadion zaczynał wrzeszczeć: „Kożuch! Kożuch!” (stadion, czyli jakieś 200 osób). Wiesiek pieczołowicie ustawiał piłkę, odchodził na kilka kroków i zazwyczaj… strzelał wysoko nad poprzeczką. Tak było w dziewięciu przypadkach na dziesięć. Kiedy jednak za dziesiątym razem udało mu się wreszcie ustawić celownik, bramkarz nawet nie widział piłki. Wpadała do siatki z prędkością światła, kibice płakali ze szczęścia, a legenda Kożucha rosła.
Oglądałem potem, z tą przetrąconą głową, setki meczów. Wydzierałem się jak zarzynany wieprz, pogrążałem w depresji, skakałem jak oszalały, przeklinałem jak szewc. Odmawiałem zdrowaśki, jak wtedy, gdy Barcelona grała z Chelsea w półfinale Ligi Mistrzów w maju 2009 roku i przegrywała 0:1. Potrzebowała jednej, jedynej bramki, małej brameczki i nie mogła jej nijak wcisnąć. Ale kiedy Magierowski odmówił dziesiątkę różańca, to dokładnie w tym momencie, w doliczonym czasie gry, Andrés Iniesta huknął zza pola karnego i było po sprawie. To tak na marginesie, gdyby ktoś miał wątpliwości, komu Barcelona zawdzięcza tamto zwycięstwo.
Kibicowałem też Argentynie. Jeszcze w czasach, gdy Leo Messi nie umiał nawet czytać. Dopingowałem chłopców z Buenos Aires, bo ich szczerze lubiłem, ale też trochę z braku laku, bo Polska przez 16 lat nie grała na mundialach. Wspierałem Argentyńczyków nie tylko wtedy, kiedy zdobywali mistrzostwo świata. Także wtedy, gdy grali żenująco. Wówczas nie pomagały żadne modlitwy. Czułem się oszukany: mogłem przecież wybrać sobie jakąś inną drużynę, np. Szwecję czy Kamerun, albo – jak robiło wielu moich przyjaciół – po prostu „kibicować słabszym”. Ja jednak nie chciałem „kibicować słabszym”, ja chciałem kibicować silniejszym. I chciałem, żeby zgarnęli w końcu ten cholerny puchar. Niestety, przygoda z Argentyńczykami kończyła się najczęściej na ćwierćfinale.
To i tak nieźle, bo przygoda z Polską kończy się dużo wcześniej. Ale to najpiękniejsza przygoda w życiu kibica. Kiedyś, na mistrzostwach Europy w Portugalii, na trybunach zauważyłem kibica z wypisanym na transparencie wyznaniem: „Eu acredito” – „Ja wierzę”. Prawie się spełniło, Portugalczycy zostali wicemistrzami.
Ja też wierzę, że te wszystkie zdrowaśki przyniosą w końcu efekt, bo przecież nie może być tak, że Bóg ciągle okazuje się Brazylijczykiem, Niemcem czy Hiszpanem.
„Ile to jeszcze potrwa?”
„Nie wiem. Może następne 40 lat”.
Oceń