Pierwszy i Drugi List do Tesaloniczan
Bicia uczymy, bijąc, krzyku, krzycząc, mówić „cholera” – mówiąc „cholera”. Tłumaczenie nic nie da, jeśli nie pójdzie za tym nasz przykład.
Choć moje dzieci nie znają jeszcze kolejności dni tygodnia, jakimś cudem bezbłędnie wyczuwają, że jest czwartek. W czwartki budzą się wcześniej niż zwykle i bardziej niż zwykle marudzą. A potem się kłócą, krzyczą, wspinają na meble, z szelmowskim uśmiechem otwierają tę jedyną szufladę, do której nie pozwalam im zaglądać. Mam nieodparte wrażenie, że mnie testują: czy aby na pewno umiem zastosować w praktyce to wszystko, co kilka godzin później zamierzam przekazywać innym rodzicom. Bo w czwartkowe popołudnia prowadzę zajęcia dla rodziców pragnących wychowywać swoje dzieci bez klapsów i krzyków; chcących stawiać im granice, a jednocześnie szanować ich podmiotowość1. Zajęcia pozwalają poczuć wspólnotę doświadczeń – i to jest ogromna siła tych cotygodniowych spotkań. Mamy różne poglądy, różne historie, dzieci w różnym wieku, ale doświadczamy podobnych frustracji i dylematów.
O klapsach
Na jednym z pierwszych spotkań rozmawiamy o tym, jakie ma być dziecko, które chcemy wychować.
– Dobre – podają rodzice – Odważne. Umiejące ponosić konsekwencje. Uczciwe. Szczęśliwe. Szanujące innych.
Ten swoisty koncert życzeń owocuje listą kilkudziesięciu pozytywnych przymiotów. Potem, w toku burzliwej dyskusji, dzielimy metody wychowawcze na te, które pomagają wychować dziecko na człowieka o takich właśnie cechach, i takie, których stosowanie nie przybliży nas do tego celu. Zdarzają się tu olśnienia i przykre konstatacje. Niektórzy rodzice czują się tak, jakby zabrano im z rąk wszystkie narzędzia, którymi dotąd się posługiwali. Protestują i bronią metod, które grupa chce spisać na straty. Na pierwszy ogień idzie klaps.
„To niesprawiedliwe! Pójdę sobie gdzieś daleko i wtedy będziecie żałować. Nikt mnie chyba nie kocha, mam was wszystkich w nosie. Jak urosnę, to im pokażę! Nienawidzę tego domu. Dlaczego nikt mnie nie słucha?! Przecież to nie była moja wina!”
Arkusz papieru powoli się zapełnia. Rodzice mieli przypomnieć sobie sytuacje z dzieciństwa, gdy zostali uderzeni przez ojca, matkę czy opiekuna – i odtworzyć swoje odczucia z tamtego momentu. W skondensowanej formie zapisujemy je na planszy. Czasem zdarzy się, że ktoś dopisze: Tak mi wstyd, wiem, że zasłużyłem. To zwykle ktoś, kto oberwał w życiu tylko raz czy dwa, za coś poważnego, czym doprowadził rodzica do ostateczności. Pozostali – często ze zdziwieniem – odkrywają, że ich uczuciom bliżej było do buntu i chęci odwetu niż do skruchy i mocnego postanowienia poprawy. Nader często nawet nie bardzo pamiętają, co takiego zrobili.
Zastanawiamy się, czego w takim razie nauczył nas klaps, i nieuchronnie dochodzimy do wniosku, że wyłącznie rzeczy, których nie chcielibyśmy uczyć naszych dzieci. Uczy, że przewaga fizyczna może być rozstrzygającym argumentem. Że w relacjach międzyludzkich bicie jest dopuszczalne i że można sprawiać ból komuś, kogo się kocha. Że gdy dorosły czuje się bezsilny, ucieka się do tego, co najprostsze i najbardziej dostępne, byle tylko pokazać dziecku, kto tu rządzi.
Niby wszyscy potakują, ale ktoś czujnie pyta:
– No dobrze, ale czy w ogóle są tu osoby, które nigdy nie uderzyły dziecka? Albo chociaż nie szarpnęły, nie przytrzymały? No i co, czy świat się zawali, jeśli dam dziecku klapsa? Przecież wszyscy to robią!
Otóż nie, nie wszyscy, na szczęście. Ale ci, którzy zrobili to raz, zwykle robią i drugi, trzeci, dziesiąty. Coś się w nas przełamuje, granica dopuszczalnych zachowań się przesuwa. Klaps awansuje w hierarchii naszych metod – z metody potencjalnej na pozycję metody używanej sporadycznie, wreszcie rozgaszcza się w codziennym repertuarze. Usłyszałam kiedyś od młodej kobiety, dotkliwie bitej w dzieciństwie, że codziennie setki razy ma ochotę uderzyć któreś ze swoich dzieci, ale resztkami sił powstrzymuje się, bo ma przeczucie, że gdyby zrobiła to raz, już nie byłaby w stanie się zatrzymać – odtąd biłaby ciągle, za najdrobniejsze przewinienie, tak jak bili ją jej rodzice.
– Odróżnijmy, proszę, prawdziwe bicie od klapsa. Ja nie biję mocno, to są tylko klapsy, on tego prawie nie czuje – powie ktoś.
Przytaczam wtedy przykład mojej znajomej, która próbowała oduczyć córeczkę rzucania zabawkami. Za każde rzucenie dziewczynka dostawała lekko po łapce. Nadal rzuca zabawkami, tylko teraz po każdym rzuceniu przybiega do mamy po obowiązkowe pacnięcie w rączkę.
Podobny mechanizm zachodzi też przy dotkliwszym biciu: dziecko dochodzi do wniosku, że jest ono swego rodzaju walutą, i kalkuluje, za co opłaca się dostać lanie, a za co nie. Znam pana, który jako dziecko często dobrowolnie kładł się na kanapie i wypinał pupę, by oberwać za wyjadanie dżemu. Do dziś uważa, że ów dżem po prostu był tego wart. Ten przykład tylko z pozoru jest zabawny – gdzieś w głębi czai się głęboka rodzicielska kompromitacja. Poza tym pojawia się kwestia tzw. taryfikatora. Bo jeśli paskiem po pośladkach za wyjadanie dżemu, to co za zepchnięcie brata ze schodów? Jeśli „po buzi” za pyskowanie, to co za oplucie?
No dobrze, skoro nie klapsy, to może kary?
Rodzice dyskutują, wymieniają się doświadczeniami związanymi ze stawianiem do kąta, sadzaniem na „karnego jeżyka” (bardziej skomplikowana wersja stawiania do kąta), odbieraniem przywilejów. A jeśli kary, to oczywiście równolegle też nagrody, bo one motywują do dobrego zachowania – tu wszyscy się zwykle zgadzamy.
Gdy napomykam o idei wychowywania bez kar i nagród, rodzice myślą, że ich podpuszczam, w najlepszym razie obruszają się, że oto serwuje się im odgrzewany kotlet dawno skompromitowanego bezstresowego wychowania. Zapewniam, że to coś zgoła przeciwnego i że zaraz wytłumaczę, o co tu naprawdę chodzi – ale najpierw muszę krótko opowiedzieć o tym, co w wychowaniu jest najważniejsze.
Krótko o więzi
Najważniejsza – w każdym razie zdaniem psychologów – jest więź. To od jakości więzi z rodzicem zależy, jak dziecko będzie postrzegało siebie i innych. Relacja z rodzicem stanie się dla niego matrycą relacji ze światem, związek z mamą i tatą – punktem wyjścia wszystkich kolejnych związków. W ogromnym skrócie: dziecko, które boi się swojego rodzica i utraty jego miłości i bliskości, będzie bało się ludzi, świata, wyzwań. Dziecko, z którym rodzic walczy, które próbuje złamać, wzrasta w nieufności, podejrzliwości i wrogości wobec innych. Dziecko, którego indywidualność i potrzeby są traktowane przez rodzica z szacunkiem (nie mylić z uległością i spełnianiem zachcianek!), uczy się szacunku do ludzi i do siebie samego.
Nasze metody wychowawcze, wszystkie nasze rodzicielskie interwencje, małe i większe wychowawcze krucjaty – ich słuszność i celowość warto oceniać z perspektywy inwestycji w więź. Czy to, co robię jest inwestycją w poczucie bezpieczeństwa mojego dziecka i w jego zaufanie do mnie jako rodzica? Czy to, czego ono doświadcza w relacji ze mną, uczy je, jak być dobrym i mądrym człowiekiem? I czy wierzę, że moje dziecko jest (bo jest!) z natury motywowane do budowania ze mną jak najlepszej relacji?
Uwaga: kary i nagrody
Podstawą pomysłu wychowania bez kar i nagród jest – z pozoru sztuczne, ale mimo wszystko niezbędne – rozróżnienie na kary i konsekwencje. Uważa się, że dzieci powinny ponosić konsekwencje swoich zachowań, nie powinny jednak być dodatkowo karane (poza poniesieniem konsekwencji). Konsekwencja może być przy tym zarówno naturalna (rzuciłeś zabawką, więc się zepsuła i teraz nie możesz się bawić), jak i narzucona przez rodzica (umówiliśmy się, że dobranockę oglądasz w piżamie, więc skoro nie jesteś przebrany, to nie włączamy telewizora). Ważne, żeby w sposób logiczny wynikała z przewinienia i żeby nie była zanadto odroczona w czasie (a najlepiej – natychmiastowa; im młodsze dziecko, tym mniejszy dopuszczalny odstęp czasowy między zachowaniem a jego konsekwencjami).
No i co w tym odkrywczego?! – obruszają się niekiedy rodzice.
Wtedy próbujemy przypomnieć sobie, jakie kary wymierzyliśmy ostatnio dzieciom. I okazuje się, że kary wybieramy często tak, żeby były dotkliwe, a niekoniecznie logiczne: zakaz telewizji za bałagan w pokoju; szlaban na komputer za dwóję z przyrody; zabranie z rąk lizaka za kopnięcie kolegi. Karzemy często automatycznie – mówimy pierwszą rzecz, która przyjdzie nam do głowy, często potem w ogóle tego nie egzekwujemy, przez co sami podważamy swój autorytet. Warto więc uprzedzać fakty: wydając polecenie czy zakazując czegoś, powinniśmy już z góry wiedzieć, co zrobimy, gdy dziecko się nie zastosuje.
Jeśli mamy z nim dobrą, serdeczną relację, opartą na szacunku i bliskości, to wystarczająco dotkliwą „karą” będzie już nasze niezadowolenie, a naprawienie szkody – wystarczającą lekcją. Nie ma potrzeby, by prócz tej lekcji dodatkowo jeszcze „dawać nauczkę” – bo służy to nie tyle wychowaniu, ile naszej satysfakcji, że oto pokazaliśmy coś dziecku. Być może jednak jesteśmy za mało pewni siebie, by ufać, że nasze dziecko i bez tego pokazywania dostrzeże, że zrobiło źle?
Jak silnie tkwi w nas mechanizm „ja ci pokażę”, widać choćby wtedy, gdy przychodzi nam reagować na rękoczyny między rodzeństwem. Bo co zwykle robimy, gdy jedno z naszych dzieci uderzy drugie? Odciągamy winowajcę i apelujemy do jego sumienia:
– Co ty wyprawiasz, przecież mogłeś jej zrobić krzywdę! Zobacz, ona płacze przez ciebie! Czy ty nie rozumiesz, że nie wolno bić?! Marsz do swojego pokoju!
Co w tym złego? To, że skupiamy się na niewłaściwym dziecku. Przecież naszej troski i uwagi potrzebuje teraz to z nich, które zostało uderzone. Ale my koniecznie chcemy pokazać małemu winowajcy, że takie zachowanie nie ujdzie mu płazem – i przypadkiem uczymy go, że bicie jest dobrym sposobem na znalezienie się w centrum zainteresowania rodzica.
A bycie w centrum zainteresowania rodzica to nagroda, o którą dzieci są gotowe walczyć zawsze i wszędzie, nawet za cenę bycia upomnianym czy uderzonym. Nie doceniamy zwykle tego, jak potężnym orężem w wychowaniu jest nasza uwaga. Tymczasem, jeśli nauczymy się z niej umiejętnie korzystać, może się okazać, że żadne dodatkowe kary i nagrody nie są już potrzebne.
– Przypomnijcie sobie – proszę rodziców – jak biegaliście po klasie, a nauczyciel usiłował nakłonić was do zajęcia miejsc. Jak to robił?
Jeśli działał w sposób typowy, to pewnie prosił biegających, żeby przestali biegać. Nagrodę (zainteresowanie ze strony opiekuna) otrzymywali więc nie ci, którzy wykonali polecenie, lecz ci niesubordynowani. Idę o zakład, że w grupie nieposłusznych byli zawsze ci sami uczniowie.
Tymczasem można zrobić to lepiej: kolejno nagradzać pochwałą tych, którzy wykonają polecenie, a na biegających nie zwracać uwagi. Zmotywować pozytywnie: poczekać, aż i oni będą chcieli zasłużyć na pochwałę.
– Ale można sobie wtedy czekać i tydzień! – podnoszą się głosy sceptyków.
Otóż nie. Chęć zasłużenia na uznanie opiekuna jest w dzieciach na tyle silna, że nie mija kilka minut, a cała grupa grzecznie siedzi.
– No dobrze, ale efekt jest ten sam. Tu siedzą i tu siedzą, wyszło na jedno.
Niby tak, ale która metoda inwestuje w więź? Która motywuje dziecko do posłuszeństwa w przyszłości?
– No dobrze, a jakieś inne nagrody, poza okazaniem zainteresowania? – dopytują się rodzice.
Zwykle są rozczarowani, gdy słyszą, że dobre zachowanie ma być normą, a nie świętem, i dlatego nie zaleca się typowego, zwłaszcza materialnego, nagradzania za wykonywanie poleceń czy wypełnianie obowiązków. Wystarczającą nagrodą ma być dla dziecka to, co jest konsekwencją jego działań. Jeśli posprzątało swój pokój, w zamian dostanie satysfakcję z efektu swoich wysiłków i dumę, że udało mu się przełamać własne lenistwo. Ale to nie wszystko. Kolejną nagradzającą konsekwencją będzie pochwała i uznanie ze strony opiekuna, jakaś podjęta z nim wspólnie aktywność (zrobiłeś porządek na biurku, więc możemy rozłożyć tam grę i w nią zagrać).
– W życiu nie uwierzę, że coś takiego by przeszło u nas w domu. Pokój dziecięcy szybko zarósłby brudem! – podnoszą się głosy nieprzekonanych.
Nie doceniamy siły więzi. Nie wierzymy, że dziecku może zależeć po prostu na tym, byśmy je docenili, zauważyli, poświęcili mu czas. Może zbyt nisko cenimy siebie jako rodziców, by móc uwierzyć, że dziecko zrobiłoby coś przez wzgląd na nas, a nie na nagrodę? A może nie wierzymy, że może samo z siebie chcieć być odpowiedzialne? Przez tę nieufność wpędzamy je niekiedy w pułapkę „nie opłaca mi się”, „a co za to dostanę?”, bo obniżamy jego wewnętrzną motywację do konstruktywnych działań i zachowań – na rzecz motywacji zewnętrznej.
Czasem warto ignorować
Wracając do uwagi – jest ona tyleż skutecznym, co trudnym środkiem wychowawczym. Jesteśmy przyzwyczajeni, że na złe zachowania trzeba reagować, bo brak reakcji oznacza przyzwolenie. I często faktycznie tak bywa, ale jeśli spojrzeć na uwagę w kategoriach nagrody, to okazuje się, że zachowanie, które chcemy wyeliminować, czasem najlepiej jest… zignorować. Dotyczy to zwłaszcza małych dzieci, poniżej trzeciego roku życia – w tym wieku są one szczególnie silnie motywowane do zabiegania o naszą uwagę (pewnie ma tu znaczenie ewolucja – tak małe dziecko nie przeżyje przecież pozbawione zainteresowania rodzica). Jeśli więc niechcący nauczyliśmy naszego trzylatka mówić „cholera”, to szybciej tego oduczymy, ignorując, niż zwracając mu za każdym razem uwagę, że nieładnie tak mówić.
– To skąd on będzie wiedział, że źle robi, że tak nie wolno? – nie dają się przekonać niektórzy rodzice.
Słuszna uwaga. Pewnie nie będzie wiedział. Ale pomyślmy, na czym nam w tej chwili zależy: żeby przestał tak mówić czy żeby zrozumiał nasze tłumaczenie, że to nieładnie (ale dalej mówił)?
Bo, wbrew pozorom, tłumaczenie nie jest specjalnie skutecznym środkiem wychowawczym, a przynajmniej nie tak skutecznym, jak byśmy tego chcieli. Dziecko kieruje się w pierwszej kolejności tym, co czuje i widzi, i najwięcej się uczy, biorąc przykład z rodziców. Bicia uczymy, bijąc, krzyku, krzycząc, mówić „cholera” – mówiąc „cholera”. Tłumaczenie nic nie da, jeśli nie pójdzie za tym nasz przykład.
I jeszcze dwie ważne kwestie, których nie mogę pominąć.
Po pierwsze, zwłaszcza w przypadku niemowlaka i małego dziecka fizyczna bliskość opiekuna nie może być reglamentowana. Ono potrzebuje tej bliskości nie tylko emocjonalnie, ale i biologicznie; bez niej po prostu nie będzie się odpowiednio rozwijało. Trzeba je tulić tak często, jak możemy, histerie uspokajać kołysaniem i bliskością, nawet gdy najchętniej odwrócilibyśmy się na pięcie. Nieważne, że „nie zasługuje” – to jest kwestia nie tylko więzi, ale i zdrowia.
Po drugie, wspominany już przeze mnie, „karny jeżyk”. Rodzice zawsze o niego pytają, więc jestem zmuszona zająć stanowisko, choć wolałabym wyeliminować tę metodę drogą ignorowania jej. W dobrej relacji rodzic-dziecko nie powinno być bowiem miejsca na metody z pogranicza tresury. Czasem, w przypadku szczególnych trudności (po stronie rodzica lub dziecka) nie ma innego wyjścia, ale jest to metoda obwarowana taką ilością zastrzeżeń i warunków, że należałoby opatrzyć ją banderolą z napisem „stosować tylko pod kontrolą specjalisty”.
***
Podobno nie ma idealnych rodziców, są tylko wystarczająco dobrzy – to ci, którzy umieją uczyć się na swoich błędach. Gdy podsumowujemy zajęcia o karach i nagrodach, pojawiają się nowe pytania: jak dotrzeć do dziecka, by robiło to, czego oczekujemy? Jak mu mówić o swojej złości i niezadowoleniu z jego zachowania, by zmotywować je do poprawy? Jak w ogóle pamiętać o tych wszystkich teoriach, o więzi, o motywowaniu – gdy dziecko zachowuje się tak, że wszystko się w nas gotuje? I skąd mieć pewność, że to, co robimy, jest słuszne? Nie jest łatwo być wystarczająco dobrym rodzicem…
Do zobaczenia za tydzień!
1 Zajęcia, o których mowa w tekście, prowadzę, opierając się na programie „Bez klapsa. Jak z miłością i szacunkiem wyznaczać dziecku granice”, opracowanym przez Marlenę Trąbińską-Haduch i Anetę Kwaśny z Fundacji „Dzieci Niczyje”. Część też powtarzam za Agnieszką Stein i Małgorzatą Strzelecką, autorkami strony www.dzikiedzieci.pl, której lekturę polecam.
Oceń