Drugi List do Koryntian
Zima i wiosna 2012 roku zapiszą się w pamięci nie tylko mieszkańców Krakowa jako okres żałoby po Wisławie Szymborskiej, którą żegnał cały kraj, a także po profesorze Andrzeju Szczekliku, człowieku o wielkim uroku, znakomitym lekarzu (w sensie fachowości i w sensie stosunku do pacjentów) i autorze świetnych esejów o tematyce humanistyczno-medycznej.
Jak sobie radzić z żałobą? Nie ma odpowiedzi na to pytanie – jak i na wiele podobnie sformułowanych, które, jeśli się im przyjrzeć, okazują się czysto retoryczne. Nie ma odpowiedzi i nie ma rady na żałobę. Sprawdzają się tylko najbardziej prymitywne recepty. Kiedy ktoś nam mówi: tylko czas ci pomoże, ma rację, chociaż intelektualnie rzecz biorąc, stwierdzenie to niewiele jest warte.
Czytamy książki, w zimie i w lecie, w trudnych i w szczęśliwych momentach. Jeśli chcę teraz powiedzieć parę słów o pewnej książce, to nie dlatego, żebym polecał ją jako lekarstwo na smutek po stracie przyjaciela, tylko tak się złożyło, że wróciłem do niej właśnie w tych miesiącach. Książka ukazała się parę lat temu. Przypomina encyklopedię – w epoce, kiedy prawie wszyscy korzystamy z Wikipedii, która wygrywa ze znanymi wydawnictwami, rozglądamy się za nowymi formami. Parę tygodni temu nawet niezmiernie czcigodna Encyclopaedia Britannica, której początki sięgają drugiej połowy XVIII wieku, ogłosiła, że wstrzymuje publikację papierowej wersji i ogranicza się odtąd do wersji elektronicznej.
Wobec zmierzchu tradycyjnej postaci encyklopedii i kompendiów, tych wielkich, grubych tomów w czarnych solidnych okładkach, spoczywających na półkach równie czarnych szaf i kredensów, tomów, bez których nie można sobie wyobrazić szczelnie wypełnionego meblami burżuazyjnego domu, rację bytu zyskują encyklopedie kapryśne, osobiste, niepełne, zbudowane na zasadzie pars pro toto. One już nie chcą i nie muszą wyczerpywać bogactwa całego alfabetu. Kiedyś nieodżałowany Daniło Kiš, wielki serbski pisarz, ofiarował nam Encyklopedię umarłych. Ale książka, którą mam na myśli, to niewydana jeszcze po polsku – może kogoś zachęcę do tłumaczenia? – Cultural Amnesia (Amnezja kulturalna), dzieło, którego autorem jest pochodzący z Australii, lecz mieszkający i działający w Londynie Clive James, pisarz, poeta, radiowiec, erudyta, ktoś, dla kogo modelem jest albo mógłby być wielki Samuel Johnson, osiemnastowieczny umysł uniwersalny, człowiek nadzwyczajnie dowcipny, poeta, polihistor, „a great wit”, jak mówią Anglosasi.
Tytuł książki Jamesa sugeruje, że będzie się on skupiał na osobach zapomnianych albo prawie zapomnianych. Tak jednak nie jest; wystarczy spojrzeć na spis rozdziału pod literą „G”: Charles de Gaulle, Edward Gibbon, Terry Gilliam, Josef Goebbels i Witold Gombrowicz. Zabawne zestawienie. Doprawdy, trudno tu mówić o niebezpieczeństwie zapomnienia. Polski czytelnik nie będzie pewnie wiedział, kim jest Terry Gilliam: to reżyser filmowy. Ale Goebbels i Gombrowicz – dobrze pamiętamy, kim byli (żal tylko autora Ferdydurke, że znalazł się w takim towarzystwie).
To nie jest zarzut. Wcale nie mam za złe autorowi tej fascynującej książki, że jej zawartość nie całkiem odpowiada tytułowi. Nic mi to nie przeszkadza. I nie przeszkadza mi też dygresyjność wielu haseł. Na przykład gdy Clive James pisze o Rilkem (któremu zresztą także nie grozi zapomnienie), wspomina o wielu innych rzeczach, o poecie prawie wcale. Ale wybaczamy mu to; ta księga to rodzaj gawędy szlacheckiej, upajającej się dygresjami i dobrym stylem – James jest autorem, który rozkoszuje się urodą języka angielskiego. Hasło „Heinrich Heine” natomiast poświęcone jest złośliwym uwagom dotyczącym szkodliwych lub nieszkodliwych grafomanów i zbieraczy autografów, niepokojących swymi listami tych autorów, którzy odnieśli sukces. O Heinem, poza podstawowymi faktami biograficznymi, mowa tylko w kontekście jego grzeczności. Heine miał być miły dla tych, którzy niepokoili go swymi epistołami…
Clive James urodził się i wychował, jak wspomniałem, w Australii. Lecz niekiedy ma się wrażenie, że jest z naszej części Europy, że to nie antypody ukształtowały jego umysł. Pasjonuje go to samo, co i nas zajmuje. Pisze nie tylko o Gombrowiczu, ale i o Kołakowskim, i Miłoszu. Dobrze rozumie zagrożenie totalitarne, grozę komunizmu. Pisze ze znajomością rzeczy o Nadieżdzie Mandelsztam, chociaż nie ma hasła „Osip Mandelsztam”.
Poświęca też uwagę na pół już legendarnemu rosyjskiemu historykowi sztuki Pawłowi Muratowowi, autorowi Obrazów Włoch (zwrócił na to uwagę także Wojciech Karpiński). Muratow, zapomniany prawie we wszystkich krajach, w których powinno się go pamiętać, jest dobrze obecny w Polsce dzięki przekładom Pawła Hertza. Z jego książkami wciąż niektórzy podróżnicy wybierają się do włoskich miast. Ale poza tym – milczenie. Clive James jednak wie dużo o Muratowie, który, jak się okazuje, spędził ostatnie lata swego życia w Irlandii.
I wiele jeszcze innych postaci; pamięć Australijczyka jest nadzwyczajna. I to jednak jakoś przynosi nam ulgę – w sezonie żałoby.
Oceń