Gdy wynik oscyluje wokół remisu
fot. alice butenko / UNSPLASH.COM
Oferta specjalna -25%

List do Rzymian

0 opinie
Wyczyść

Współczesny język futbolu staje się dla mnie zbyt drastyczny. Z przerażeniem stwierdzam, że nie ma już czasowników „sfaulować”, „brutalnie zagrać”, tylko jest „kasować”, jak w grach komputerowych.

Roman Bielecki OP, Katarzyna Kolska: Komu kibicuje językoznawca z Wrocławia?

Jan Miodek: Ruchowi Chorzów. To moja drużyna od sześćdziesięciu lat. Kiedy jako dziecko zacząłem się interesować sportem, bogiem piłki był Gerard Cieślik, który grał w Ruchu jako napastnik. To była wtedy fenomenalna drużyna, która zdobywała tytuły mistrza Polski rok po roku. I choć we Wrocławiu mieszkam pięćdziesiąt lat i we wszystkich dyscyplinach sportu jestem za drużynami wrocławskimi, to w piłce nożnej Śląsk musi być numerem dwa, bo jednak pierwsza miłość jest jedna.

Jest pan profesor kibicem ekranowym czy stadionowym?

Całe moje dzieciństwo to były stadiony. Zarówno w rodzinnych Tarnowskich Górach, jak i potem w Chorzowie, Bytomiu, Zabrzu, a jeśli się dało, to i w Krakowie, Warszawie, a nawet w Poznaniu na Dębcu. Teraz przestałem chodzić na mecze. Nie dlatego że się boję, choć oczywiście, gdybym szedł z wnuczkiem, uważałbym, żeby nie dostał butelką w głowę. Jest to raczej kwestia smaku i moich odczuć estetycznych. Trudno zaakceptować to, co obecnie się dzieje na trybunach. Te seanse nienawiści, steki wyzwisk, wulgaryzmów i całego ohydztwa językowego. Kto krzyknie głośniej, co trzeba zrobić z tym PZPN-em albo że gwiazda biała to znak… wiadomo czego. W moich czasach szczytem obelgi były okrzyki: „sędzia kalosz” oraz, co było nawet dowcipne: „sędzia kanarki doić”. Gdybym dzisiaj tak krzyknął, to by mi powiedzieli: „Cholera, Wersalu mu się zachciało”.

Cierpi pan w takich momentach jako językoznawca?

Cierpię, ale nie jako językoznawca, tylko jako człowiek. Żeby nie być hipokrytą. Ja nie jestem święty językowo. I mnie się czasem zdarzy mocne słowo, kiedy jestem autentycznie wściekły. Nie wyobrażam sobie jednak, żebym na wykładzie mógł powiedzieć: „Zaraz panią opierniczę” albo „Wkurzyłem się na pana”. Wydaje mi się, że jest to kwestia elementarnego wyczucia stylistycznego.

Jeśli chodzi o wulgaryzmy, przypomina mi się zabawna historia. Kiedyś zadzwoniła do mnie kuzynka z Poznania i mówi: „Janek, zgadnij, co zobaczyłam. W jednym z tramwajów ktoś wyskrobał nożem na siedzeniu: Legia k…, Miodek OK”.

Skąd i dlaczego takie zestawienie, sam nie wiem.

Wracając do piłki. Czy ma pan obecnie swoich piłkarskich idoli?

Cieślika przypominał mi kiedyś Ronaldinho. Podobnie jak Gerard miał nieprawdopodobną orientację na boisku. Dostrzegał takie luki w ustawieniu, które powodowały, że po jego podaniach ktoś mógł w zupełnie zaskakujący sposób być sam na sam z bramkarzem. Ronaldinho był nietuzinkowy. Ale szybko zgasł. Natomiast w tej chwili jestem zakochany w Messim.

Dlaczego w latach 70. ubiegłego wieku odnosiliśmy piłkarskie sukcesy, a dziś ich nie ma?

Bo coraz mniej interesujemy się sportem. Z jednej strony piłka nożna jest przez wszystkich kochana i oglądana, ale proszę popatrzeć na place Warszawy, Górnego Śląska czy Pomorza. One opustoszały. Młodzi chłopcy siedzą dzisiaj z konsolą i grają w FIFĘ, ekscytując się internetowymi możliwościami zawodników. Boiska i stadiony świecą pustkami.

Mówi się, że na mecze Lecha potrafi przyjść piętnaście tysięcy kibiców. Co to jest za frekwencja na meczu ligowym?! Gdy byłem młodszy, to jeśli na mecz ligowy przyszło piętnaście tysięcy widzów, to wszyscy się pytali, co się stało. W Tarnowskich Górach na A klasę przychodziło pięć tysięcy, a w Chorzowie czy Zabrzu bywało i ze trzydzieści.

Chciałoby się westchnąć: gdzie następcy Górskiego czy Piechniczka.

Współcześnie preferujemy trening siłowy zamiast technicznego. W drużynach typu Bayern Monachium, Manchester United, FC Barcelona czy Real Madryt zawodnicy oprócz siły mają nieprawdopodobną technikę, dlatego ich mecze ogląda się z ogromną przyjemnością. Jeśli wśród nich znajdują się jeszcze geniusze pokroju Messiego czy Iniesty, w efekcie daje to wrażenie obcowania z czymś unikatowym. Natomiast u nas nie wygrywa się umiejętnościami. My musimy zwycięstwo wybiegać. Pod względem wyszkolenia technicznego lepsze od nas są Wyspy Owcze i San Marino, z którymi jesteśmy w stanie wygrać jedynie kondycją. Brakuje mi finezji na miarę talentów Brychczego, Kasperczaka, Szołtysika czy Buli.

Oglądając mecze i słuchając komentatorów, zwraca pan uwagę na ich metafory i porównania?

Mnie jest ich żal, bo żaden dziennikarz nie obrywa tak jak oni. Pracują w emocjach, o wiele łatwiej wówczas o wpadki językowe. Zgadzam się ze Stanisławem Tymem, który powiedział, że oni są śmieszni, kiedy próbują być poetyccy. Padają wtedy legendarne zdania o tym, że „Smolarek krąży jak elektron wokół jądra Zbyszka Bońka” albo „Piłka ugrzęzła w ciałach warszawskich zawodników” czy że „Szurkowski to cudowne dziecko dwóch pedałów”.

Ostatnio słyszałem, jak sprawozdawca powiedział w piątej minucie meczu, że sędzia nie uznał bramki, „jako że” napastnik był na pozycji spalonej. I tak się to do niego przykleiło, że do dziewięćdziesiątej minuty nie powiedział ani razu „bo”, tylko zawsze „jako że”. Używał spójnika sztucznego. Naliczyliśmy z synem około pięćdziesięciu takich połączeń. Albo inny przykład. Jeden z młodych sprawozdawców wymyślił jakiś czas temu epitet „bezczelny”. Chodziło mu o to, że zagranie jest nietuzinkowe, nietypowe, chytre, niespodziewane i wprawiające przeciwnika w osłupienie. On to nazwał „bezczelnym strzałem”. Najmocniej przepraszam, ale co to ma wspólnego z bezczelnością, która jest cechą zdecydowanie negatywną?! Ktoś jest bezczelny, to znaczy tupeciarz, cham i arogant. A komentator wpadł na taki pomysł i był bardzo z siebie zadowolony, bo przez cały mecz to powtarzał. Tak więc bywają pomysły nietrafione.

Czy język sportowy się zmienia?

Dawniej metaforyka sportowa była bardzo zmilitaryzowana. Otwierało się gazety, a tam nie było pierwszej, drugiej czy trzeciej ligi, tylko mieliśmy pierwszy, drugi i trzeci front. Na porządku dziennym były tytuły w stylu „Gdyńska twierdza zdobyta”, co miało znaczyć tylko tyle, że Arka Gdynia przegrała albo „Działa Kanonierów zardzewiały w Sheffield”, czyli że Arsenalowi nie udało się wygrać. Dziś tej militarności jest mniej, natomiast da się zaobserwować bardzo dużo przemocy i drastyczności. Proszę zobaczyć, że gdy drużyna dwa razy z rzędu przegra, to mamy nagłówek: „Znów rozstrzelani”. Można by przeprowadzić analizę metaforyczną i gramatyczną tego sformułowania. Jeśli znów, to „rozstrzeliwani”, bo jeśli „rozstrzelani”, to raz, a dobrze. Przyznajmy, że są to skojarzenia makabryczne. Kiedyś Oliver Kahn, legendarny bramkarz niemiecki, tak nieszczęśliwie kopnął piłkę, że trafił nią we własnego obrońcę. Chłopak padł na murawę, ale oczywiście nic mu się nie stało. Za pięć sekund go ocucili. Ale to już wystarczyło, żeby w poniedziałek ukazał się tytuł: „Strzał w tył głowy”.

Współczesny język futbolu staje się dla mnie zbyt drastyczny. Z przerażeniem stwierdzam, że nie ma już czasowników „sfaulować”, „brutalnie zagrać”, tylko jest „kasować”, jak w grach komputerowych.

A zwrócił pan profesor uwagę, że coraz częściej pojawiają się skojarzenia motoryzacyjne?

Oczywiście, że tak! Mówimy o zachowaniu drużyn, używając zwrotów: „zaparkowali autobus na polu karnym”, bo tak się dobrze bronią, albo że zawodnicy „kryją na radar”, czyli w pewnej odległości od przeciwnika, czujnie i uważnie, rozglądając się wokół siebie. To jest znak czasu, pokazujący, że słownictwo samochodowe powoli wchodzi do polszczyzny ogólnej.

Kiedyś popularny był zwrot „podać w uliczkę”, to znaczy między dwóch obrońców. Słynęli z tego szczególnie Czesi. Dzisiaj już tak się nie mówi. O wiele częściej używa się zwrotu „podanie prostopadłe” albo „z pominięciem drugiej linii”. Nie wspominając już o tym, jak zmienił się system gry i w związku z tym obumarły pewne określenia. Wspominam tyle razy o Cieśliku. On grał jako „mały łącznik”, bo taki był system: bramkarz, trzech obrońców, dwóch pomocników i pięciu napastników. I wśród nich byli prawy i lewy łącznik. Między prawoskrzydłowym i środkowym napastnikiem był prawy łącznik, między lewoskrzydłowym a środkowym napastnikiem był lewy łącznik lub, jak się inaczej mówiło, półprawy i półlewy. Kto to dzisiaj pamięta? A to było jak w znanej piosence Szpilmana: „Trzej przyjaciele z boiska, skrzydłowy, bramkarz i łącznik”.

I językoznawcy są bezradni wobec takich zjawisk?

Językoznawca jest jak botanik, patrzy, czy roślinka pięknie pachnie, czy – za przeproszeniem – śmierdzi. Bada ją i jej się przygląda. Podobnie i ja. Nie mogę powiedzieć, że odżegnuję się od jakichkolwiek ocen stylistycznych. Na przykład współcześnie mówi się dużo o wpływie anglicyzmów na sport. Mamy o wiele więcej określeń typu playmaker, goalkeeper albo dobry timing. Musimy jednak starać się zachowywać proporcje. Jakimi byśmy byli polonistami, gdybyśmy nie wiedzieli, że liczba pojedyncza to z łaciny singularis, a liczba mnoga pluralis, że mianownik to nominativus, a dopełniacz – genetivus. Trzeba znać terminologię międzynarodową. Tak samo jest w piłce nożnej. Szanujący się kibic, musi się orientować, co to jest offside czy corner. Ale nie jest dobrze, jeśli sprawozdawca sportowy używa wyłącznie takich konstrukcji. Pachnie to trochę snobizmem. Dlatego niech on powie dziesięć razy o rogu, a za jedenastym o cornerze, niech dziesięć razy powie o spalonym, a za jedenastym o offsidzie. Tylko niech nie odwraca proporcji. Bo wtedy popada w niezręczną manierę.

A jakich słów nie lubi pan w sprawozdaniach sportowych?

Bohdan Tomaszewski, z którym przyjaźnię się od wielu lat, zwrócił mi uwagę, że współcześnie już nikt nie zwycięża, nikt z nikim nie wygrywa, tylko wszyscy wszystkich ogrywają – Śląsk ograł Podbeskidzie, Lechia ograła Cracovię, Federer ograł Nadala albo na odwrót. Nie ma już wygrywania i przegrywania, zwycięstwa i zwyciężania.

Ludzie sportu nie wyczuwają, że słowo „ograć” nie znaczy to samo, co wygrać. Ono kryje w sobie element nieuczciwości. „Ograć” można kogoś w pokera, w ruletkę albo w kasynie. Czyli nie do końca czysto. Nie wspominając o tym, że jest to rażący kolokwializm, który nie powinien pojawiać się w języku sprawozdania sportowego, zarówno mówionego, jak i pisanego. Drugi rażący błąd to nagminne używanie słowa „ciężko”. Słyszymy, że nie ma przeciwników trudnych albo niełatwych, coś nie jest skomplikowane, tylko „ciężkie”. Można to niestety zaobserwować nie tylko w języku sportowym. Tak zaczynają mówić moi doktoranci, określając jako „ciężki” problem badawczy. Słowem, które należy zwalczać w sprawozdaniach jest „facet”. Mówi się, że „facet pięknie wyskoczył do główki”, „facet obronił” czy „facet sfaulował”. To nie jest słowo wulgarne, ale zbyt potoczne. Rozumiem, że relacja wyzwala emocje, ale mimo wszystko trzeba je powściągnąć, bo mikrofon do czegoś zobowiązuje.

Czy to znaczy, że trzeba uważać, gdy się mówi: „strzał w światło bramki”?

Mnie to nie razi. Poszukiwanie logiczności w języku zaprowadziłoby nas w ślepy zaułek. Kiedyś ktoś mnie zapytał, czy można posługiwać się formułą „wyprowadzenie zwłok z kaplicy cmentarnej o godzinie piętnastej”, bo jak można „zwłoki wyprowadzać”? Wziąć pod pachę? I zaczyna się makabra. Mamy nasze światło bramki i trzeba się z tym pogodzić, bo trudno to zastąpić czymś innym.

A czy „wynik może oscylować wokół remisu”?

Oscylować, to znaczy wykonywać ruchy wahadłowe, kołysać się, przenośnie: skłaniać się raz w jedną, raz w drugą stronę, wahać się. Zatem chyba może. A z drugiej strony, jest to jednak słowo inteligenckie i przeciętny kibic nie będzie mówił o oscylowaniu.

A czy pan, oglądając mecz, pozwala sobie na emocjonalny luz, komentarze i spontaniczne reakcje?

Muszę przyznać, że coraz mniej lubię zbiorowe emocje. Nie ekscytuję się przesadnie mistrzostwami Europy, tym, czy wyjdziemy z grupy albo czy Robert Lewandowski strzeli bramkę. Staram się być obiektywny i mówię – niech wygra lepszy. A z drugiej strony mogę powiedzieć, że jestem sportem opętany i lubię takie mecze jak Barcelony z Chelsea w półfinale Ligi Mistrzów, w których drużyna ewidentnie lepsza przegrywa i odpada. Widziałem to w życiu dziesiątki razy, ale na tym właśnie polega piękno piłki nożnej. Zwłaszcza tej współczesnej, kiedy jedenastu zawodników broni, jedenastu atakuje, a zdobycie jednej bramki graniczy z cudem. Lepsza drużyna prowadzi jedną bramką i nagle coś się załamuje, los spotkania się odwraca. Na tej zasadzie Bayern Monachium wypuścił zwycięstwo z Manchesterem United w finale Ligi Mistrzów w pamiętnym meczu z 1999 roku. Niemcy prowadzili jeden do zera i stracili dwie bramki w doliczonych minutach. To był nieprawdopodobny zwrot akcji. Takie mecze pamięta się do końca życia.

A będziemy oglądać wiele „meczy” czy „meczów”?

Ojciec używa tych słów zamiennie. Nie mam o to pretensji. Ale bądźmy konsekwentni. To jest rodzaj słów kończących się na „cz”, „sz”, „dz”, „rz”. Kiedyś były to spółgłoski miękkie, a teraz są twarde. Gdyby nadal były miękkie, to mówilibyśmy meczi, palaczi, słuchaczi, rycerzi, pisarzi. Ale ponieważ one stwardniały, to przejęły końcówkę „ów”. Jednak kiedy wydawało się, że przyjęła się końcówka „ów”, to pojawiły się warianty zakończone na „y”. Nie mamy już na świecie królów, ale święto Trzech Króli. Nie mamy już do kogoś żalów, ale nabożeństwo gorzkich żali. W przypadku niektórych wyrazów słowniki decydują się na jednoznaczne wskazanie i „mecz” do takich rzeczowników należy, czytamy więc w nich, że ma być „meczów”. Ale przecież nie ma dnia, żebym nie słyszał w telewizji „meczy”! Nie mówiąc o tym, że bardzo często słyszymy „meczów” i nerwowe poprawianie się na „meczy”.

A gdy słyszy pan profesor, że minister sportu chce, żeby mówiono do niej: pani „ministro”, to co pan myśli?

Tak było w łacinie – on był premier, a ona premiera, on był magister, a ona magistra, on był minister, a ona ministra. Zatem jest to powrót do starej łaciny. Tylko czy można proponować współczesnym użytkownikom języka motywację słowotwórczą ze starej łaciny? Bardziej odpowiadałaby mi „ministerka”. Natomiast zdaję sobie sprawę, że po ponad pół wieku funkcjonowania form męskich w odniesieniu do kobiet może to razić młode uszy. Dawniej formy żeńskie były normalne. Do nauczycielek zwracało się za pomocą formuły „pani profesorko”, co było zwrotem kurtuazyjnym, podkreślającym szacunek i sympatię. Na tej zasadzie mówiło się też „dyrektorka”, „kierowniczka”, „redaktorka” czy „dziennikarka”.

A nie mogłoby tak zostać?

Pewnie by mogło. Ale gdy kiedyś w jednej ze szkół zapytałem nauczycielkę: „Czy pani jest matematyczką?”, to w odpowiedzi, po znaczącej pięciosekundowej przerwie, usłyszałem: „Owszem, jestem nauczycielem matematyki”. Nawet nie tyle, że chcę być nauczycielką – chociaż trzy minuty wcześniej jej koleżanka, wyciągając do mnie rękę, powiedziała: jestem biolożką – tylko nauczycielem matematyki. Dzisiaj mówi się, że tego rodzaju sformułowania są napędzane przez ruchy feministyczne. Być może, choć w gruncie rzeczy jest to powrót do typologii naszego języka.

Czesi i Słowacy mają dziekankę, premierkę i dyrektorkę, a także Brigitte Bardotovą i Tinę Turnerovą. A nawet Niemcy, którzy mówią językiem o wiele mniej typologicznym i rodzajowym, nie mają kanclerz Angeli Merkel, tylko mają kanclerkę. Proszę zwrócić uwagę, co się pojawia na pasku informacyjnym w czasie jej wystąpień – Bundeskanzlerin. To jest przyrostek – in, czyli odpowiednik naszego – ka.

Osobiście jestem za formami żeńskimi, ale najprawdopodobniej, w przypadku osób na wysokich stanowiskach zostaną zachowane formy męskie, które przez sześćdziesiąt lat zdążyły się zadomowić.

Czy to zwiastun jakiejś katastrofy językowej?

Raczej nie. Choć trzeba przyznać, że dawniej więcej było stylistycznego koturnu. Ograniczała nas nieco cenzura, choć już przed 1989 rokiem w naszym środowisku mówiło się o postępującej integracji gramatycznej społeczeństwa, przy jednoczesnym wyraźnym rozchwianiu norm stylistycznych. Otóż w języku, podobnie jak wielu innych dziedzinach życia, chodzi o złoty środek. A my odbijamy się od bandy do bandy, od formy przesadnie wysokiej do bardzo niskiej.

Kiedyś w Karpaczu byłem świadkiem takiej sceny. Pewien mężczyzna, przedstawiając mnie swojej żonie, powiedział: „To moja małżonka”. Nie namawiając nikogo do braku szacunku, będę powtarzał maniakalnie, że mówienie o swojej towarzyszce życia „małżonka” jest niedobre i szeleści protokołem dyplomatycznym. Wystarczy powiedzieć w takim wypadku: „To jest moja żona”. Bo małżonka to żona kogoś, z kim mnie łączą bardzo oficjalne stosunki towarzyskie. Na przykład: Przybyli na przyjęcie król z małżonką, prezydent z małżonką, premier z małżonką. Mogę przekazać ukłony dla małżonki, jeżeli ten ktoś jest o pół wieku starszy, ale mówić o własnej towarzyszce „małżonka” to zgrzyt stylistyczny. Ale to nie koniec historii. Tak się złożyło, że pięć minut później do tego pana podeszły dwie starsze panie i zapytały o drogę do Białego Jaru. A on tym szacownym kobietom powiedział bez mrugnięcia okiem: „Zasuwajcie białym szlakiem”. Zgłupiałem. Jeszcze przed chwilą była „małżonka” – własna towarzyszka życia, a teraz do obcych kobiet mówi: zasuwajcie. Ta scena jak w soczewce pokazuje nasze językowe bolączki – tułamy się od formy nadętej do przesadnie luźnej, zarówno na co dzień, jak i w relacjach sportowych. I to jest nasz problem.

Gdy wynik oscyluje wokół remisu
prof. Jan Miodek

urodzony 7 czerwca 1946 r. w Tarnowskich Górach – Jan Franciszek Miodek, polski językoznawca i gramatyk normatywny, profesor nauk humanistycznych, były dyrektor Instytutu Filologii Polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego, członek Komitetu Językoznawstwa Polskiej Akademii Nauk, c...

Gdy wynik oscyluje wokół remisu
Roman Bielecki OP

urodzony w 1977 r. – dominikanin, absolwent prawa KUL i teologii PAT, kaznodzieja i rekolekcjonista, od 2010 redaktor naczelny miesięcznika „W drodze”, były Prowincjalny Promotor Środków Społecznego Przekazu (2018-2022), autor wielu wywiadów, recenzji filmowych i literackich...

Gdy wynik oscyluje wokół remisu
Katarzyna Kolska

dziennikarka, redaktorka, od trzydziestu lat związana z mediami. Do Wydawnictwa W drodze trafiła w 2008 roku, jest zastępcą redaktora naczelnego miesięcznika „W drodze”. Katarzyna Kolska napisała dziesiątki reportaży i te...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze