Pochwała czasu
fot. alireza dolati / UNSPLASH.COM
Oferta specjalna -25%

Dzieje Apostolskie

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 59,90 PLN
Wyczyść

Dom pod lutnią, Kazimierz Orłoś, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2012, s. 332

Mazurska wieś… ech, ile skojarzeń! Zapomniana enklawa rządzona przez pradawne prawa przyrody, cykl pór roku, ludzką prawość. Wyspa na obrzeżach władzy, samodzielna kropla w bajorze cywilizacji przesytu i reklamy. Zapach siana, włosy rozwiane na wietrze, widok chmur przez nikogo z dorosłych niepopędzanych. Zdjęcie na okładce Domu pod Lutnią Kazimierza Orłosia jest aż nadto wymowne: chłopiec stojący obok konia skubiącego trawę, błękit nieba, w oddali drzewa – to nie kicz, to dzieciństwo. Można kręcić nosem, że zdjęcie jest nazbyt „wyraźne”, że niczego nie ukrywa, nie zna wszelkich możliwych odmian ciemności, którą tak bardzo lubią zasłaniać się dorośli. Dziecko widzi inaczej – w zdecydowanych kolorach prawdy i dobra. Dla tak widzących, w dziecięcy sposób „niedowidzących”, jest właśnie Dom pod Lutnią.

Z wielkiej narodowej historii na prowincję

Kazimierz Orłoś od pierwszego zdania wrzuca czytelnika w sam środek akcji. Lata powojenne, za biurkiem siada nowa władza. Joanna przywozi swego kilkuletniego syna Tomka do mazurskiej wsi Lipowo. Mąż Joanny zatrzymany przez UB od wielu miesięcy nie daje znaku życia. Jej warszawskie mieszkanie nie jest już bezpieczne, pojawiają się groźby, w kazamatach znikają kolejni znajomi z powstania. Młoda matka postanawia umieścić syna na prowincji, aby w ten sposób ochronić go przed zachłannymi rękami siepaczy. W Lipowie gospodarzy jej ojciec zwany pułkownikiem Bronowiczem. Bronowicz to kawalerzysta, po latach spędzonych w niemieckiej niewoli nie może się odnaleźć w nowym państwie. Porzuca pracę w Warszawie, porzuca też żonę i, walcząc o oddech, próbuje żyć na gospodarstwie. Ma nadzieję na proste życie. Jak sam mówi: „Mnie tutaj nie wezmą. Całą wojnę byłem w oflagu. Ani w AK, ani u Andersa. Powiem im to, co myślę, co i tobie mogę powiedzieć: wszystkiego mam dość. Wspomnień, rozmów o tym, czego zmienić nie można. Ani walczyć, ani konspirować, ani liczyć na cud, na trzecią wojnę, na Pana Boga. Za dużo wszystkiego. Za dużo zostało w oczach”. Z wielkiej narodowej historii na prowincję. Tak to mniej więcej wygląda, zwłaszcza w scenie, gdy Joanna w rozmowie z ojcem zestawia dwie szarże: wrześniową ojca i jego kawalerzystów, i swoją – zwykłej dziewczyny walczącej w sierpniu. Wydaje się, jakby wielka narodowa historia łączyła swoje wątki jedynie podczas odwiedzin Joanny u ojca. Jakby jej pociąg relacji Warszawa–Olsztyn w niewidoczny sposób łączył dwie stolice: tę, którą zna pułkownik Bronowicz i tę, której już znać nie chce. Historia przedwojenna i powojenna w osobach ojca i córki podają sobie dłonie, ale nie potrafią być ze sobą. Pułkownik Bronowicz świadomie stawia siebie na marginesie wielkiej narracji historycznej i zaczyna otwierać rozdziały historii małej, prywatnej.

Budowany od podstaw świat pułkownika Bronowicza to spotkanie dwóch przeciwnych, niewiele o sobie wiedzących światów z rubieży Rzeczpospolitej – Prus Wschodnich i Kresów Wschodnich – objętych teraz nową granicą ojczyzny. Nowa władza lepi ludzi, ustawia ich wedle własnych planów, ale większość z nich jest zwyczajnie zmęczona braniem udziału w jakiejkolwiek grze. Ludzie chcą żyć i chce żyć dziadek Bronowicz, ale w tym świecie – spuszczonym z łańcucha nowego porządku – ktoś domaga się prostych, choć uniwersalnych, wskazań.

Tomek, ten Gucio zaczarowany

Tomek ma osiem lat. Jest miastowy do szpiku kości: z warszawską optyką widzenia świata, gorsetem mieszczańskiego wartościowania. Pobyt na wsi to kolejne zderzenie światów – miasta i wsi. Oglądamy Lipowo oczami Tomka. Idziemy po drodze boso, bo szkła przecież nie ma. Trawa jest mokra i lepi się do nóg. Zwierzęta – początkowo straszne i dziwne – powoli stają się przyjaciółmi. I już nie ma strachu przed krową, przed psem-wilkiem, a ryby łowi się tam, w najciemniejszym miejscu rzeki. Dzieciństwo chłopca łagodzi kontury rzeczywistości – dzieci mazurskie czy ukraińskie szybciej znajdują wspólny język niż dorośli. Czasem z lasu wyjdą uzbrojeni mężczyźni w zakurzonych butach, a każdy z nich będzie mówił, że walczy o Polskę. Tomek nie rozróżnia o jaką – niepodległą czy ludową, w dawnym kształcie czy w nowym. Ważne, żeby konia nie zabrali, dziadka nie uderzyli. Dziecięce widzenie świata podważa oczywistość, zwłaszcza gdy czasem widzi duchy w starym mazurskim domu. W tyglu wydarzeń zwykłych i niecodziennych, wielojęzyczności, różnych obyczajów, dziadek Bronowicz raczej nie sprawdza się jako przewodnik. Pozostaje stoickim drogowskazem, a w kwestiach światopoglądowych coraz bardziej odsuwa się na pozycje „nie wiem”. Tomkowi to z pewnością wystarczy (do czasu), czytelnika gdzieś w drugiej połowie książki zaczyna zwyczajnie drażnić.

Kartografia utopii

Wnuk i dziadek, miasto i wieś – to powinno być ekscytujące spotkanie. Powinno, ale bywa z tym różnie. O ile Tomek autentycznie się zmienia, uwrażliwia na przyrodę, a swoim witalnym chłopięctwem niweluje kanty narzuconej odgórnie rzeczywistości, o tyle pułkownik Bronowicz, kreowany na mentora, zastyga i wypala się. Jest to postać, na której osadzony jest ciężar książki (przynajmniej połowicznie), ale bohater nie jest w stanie go unieść. Otoczony nimbem szacunku, odznaczony orderami, ostoja prawości, ten, który nie chce mieszkać w czerwonej Warszawie i wybiera surowe życie, jakby chciał zbudować świat na nowo, dokonuje wyborów bez udziału swej świadomości. Nader szybko zakochuje się w pomocy domowej Mazurce Urszuli. Pal licho mezalians (pan pułkownik i służąca), przymknijmy oko na różnicę wieku (on po sześćdziesiątce, ona dwudziestokilkuletnia), zapomnijmy o porzuconej żonie. Sęk w tym, że miłość ta jest niewiarygodna literacko, nie przekonuje czytelnika, że mogłaby się wydarzyć. Kazimierz Orłoś na tylnej stronie okładki pisze, że Dom pod Lutnią jest również opowieścią o miłości – nieoczekiwanej – starszego mężczyzny i młodej kobiety. Niestety, nie jest to temat, który autorowi udało się udźwignąć. Ta miłość nie stawia pytań, jest nazbyt oczywista, o nic nie musi walczyć, a mówimy o świecie relacji międzyludzkich (rodzice Urszuli, żona pułkownika Joanna), który jest im nieprzychylny. Zbyt lekko, w nazbyt oczywisty sposób Orłoś poprowadził tę narrację, tym bardziej że pułkownik Bronowicz nie sprawdza się jako „późny mąż i ojciec”. Mam wrażenie, że po Hańbie J.M. Coetzee’ego nic więcej w tym temacie nie można już dodać.

Pochwała czasu

O czym zatem jest ta opowieść, skoro nie o miłości? Na pewno nie jest też o historii, choć poświęciłem tu wiele miejsca, aby wskazać wielość przenikających się życiorysów bohaterów. Tomek i dziadek Bronowicz prowadzą czytelnika, ale wodzą za nos także Orłosia. Początkowo więcej uwagi autor poświęca Tomkowi, pułkownika traktując jako tło świata, by w ostatnich akapitach zmienić tę relację. Kto zatem jest tu główną postacią? Bohaterem nie jest ani pułkownik, ani Tomek. Bohaterem jest Lipowo, albo jeszcze bardziej: czas. Cykl dwunastu miesięcy, następujące po sobie pory roku. Jakby ludzie – ci, którzy mieli przyjść, i ci, którzy już odeszli – zapisali swoje ulotne opowieści, zaś rok, czas, pozostał niezmienny. Wyniosły, nieosiągalny. Wierny miejscu. Orłoś rozpościera przed czytelnikiem królestwo szczegółu pozwalającego niemal na uchwycenie chwil, które, zdawało się, przeminęły: „Osełkę masła w dużej maselnicy. Fajansowy dzbanek z maślanką. Chleb pokrojony w kromki i ułożony na drewnianym talerzu. Miód w słoju, twaróg w misce. Wszystko miał przygotowane, i teraz ustawiał przed córką…”. W nasyceniu konkretu, w wielu pięknych opisach przedmiotów i codzienności, czytelnik chce krzyknąć: byłem tam! To moja historia! I jeszcze jeden opis do smakowania: „Wysokie źdźbła chwiały się nad głową, czasem bzyknęła mucha. To wtedy Tomek pomyślał, że ta chwila – kiedy skóra na rękach i brzuchu wysycha powoli na słońcu i kiedy widać, przez przymknięte powieki, jak trawa kołysze się naokoło, a po policzku spływa zimna kropla z mokrych włosów – ta chwila to jest właśnie szczęśliwe życie”. Takich cudnych fragmentów, literackich okruchów do smakowania, jest w Domu pod Lutnią wiele, a jeśli dodamy do tego ciekawe zastosowanie nawiasów – jakby metafizyczne didaskalia – otrzymamy prozę zanurzoną gdzieś między eseistyką Czesława Miłosza a realizmem magicznym Marqueza.

Balsam z Lipowa

Ta książka nie udziela żadnych odpowiedzi. I choć z pozoru rości sobie do tego prawo (niespodziewana miłość, magiczne dzieciństwo), nie czyni tego. Głównym tematem Domu pod Lutnią jest przede wszystkim czas – obojętny na ludzi, zanurzony w sobie. Czas siebie kontemplujący. Nie ma tu pośpiechu, obrazy mogą napływać, łączyć się w dowolne konstelacje lub pozostawać obojętne. Książkę Orłosia dobrze się czyta, rozpostarta szczodrość szczegółu i piękny literacki język wskazują, jak należy ją czytać: ze smakiem. Obcy jest powieści pośpiech, nagły zwrot akcji, wolta podtrzymująca podniecenie umysłu. Ta książka jest starodawna jak opowieść, którą snuje. Czyta się, pisze się, dla samej przyjemności snucia opowieści, a to znaczy zatrzymywania świata we właściwym miejscu i czasie. Czy można, od czasu do czasu, chcieć czegoś więcej?

Pochwała czasu
Marcin Cielecki

urodzony w 1979 r. – polski poeta, eseista, recenzent, pisarz.  Autor m.in. zbioru esejów Miasto wewnętrzne, książek poetyckich Ostatnie Królestwo, Czas przycinania winnic....

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze