Życie bez tornistra
fot. willian justen de vasconcellos / UNSPLASH.COM
Oferta specjalna -25%

Ewangelia według św. Łukasza

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 59,90 PLN
Wyczyść

Przekonanie, że zadanie wychowania należy do państwa i podlegającego mu systemu, może sprawić, że przestaniemy je w ogóle kojarzyć z naszą rodzicielską funkcją.

Jedni posyłają dzieci do szkoły, a inni nie. Tych drugich jest w Polsce ok. 1,5 tys., dokładnie trudno powiedzieć. My z żoną należymy do tych, którzy nie posyłają. Dwoje uczy się w domu. Kolejna dwójka czeka na osiągnięcie wieku szkolnego. Kiedy zaczynaliśmy trzy lata temu, byliśmy jedną ze stu rodzin, które wybrały tę formę nauczania. Przyrost jest więc imponujący. W Stanach Zjednoczonych wygląda to jeszcze lepiej: 3,5 miliona dzieci uczy się w domu. Trudno więc mówić, że taka forma edukacji jest jakimś dziwactwem.

Kiedy pracowałem w MEN, usłyszałem od jednego z pracowników, że edukacja domowa to wymysł bogatych, którzy zatrudniają sobie bony. Mój Boże, mnie na żadne bony nie stać, co najwyżej zakupowe, od czasu do czasu. Inni twierdzą, że uczenie wymaga specjalnego wykształcenia i żeby być nauczycielem, należy skończyć studia pedagogiczne. To prawda w odniesieniu do uczenia większej grupy, w indywidualnym prowadzeniu dziecka liczy się natomiast to, czego żadne studia nie przekażą. I wreszcie niektórzy mówią, że pozwolenie na uczenie w domu jest niebezpieczne, bo przecież mogą się szerzyć patologie. Proszę bardzo, demokrację też zlikwidujcie, bo polityków nam wybierają patologiczni wyborcy.

Lot w kosmos

Dziś mieszkamy na stacji kosmicznej i orbitujemy wokół Ziemi. Jutro może polecimy na Księżyc. Czy na naturalnego satelitę można zabrać kota? Poza tym robimy zadania z zalecanych podręczników – prawo to prawo i należy go przestrzegać, nawet na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej. Prawa przestrzegaliśmy także w starożytnych Atenach, a jeszcze bardziej w sarmackiej Polsce.

Edukacja idzie całkiem nieźle i jakoś o szkole nie myślimy za często. Ot, szkoła, nowoczesny wynalazek, w którym niektórzy zasmakowali i dobrze, bo gdyby wszyscy robili to samo, życie stałoby się nudne. Dobrze więc, że niektóre dzieci chodzą do szkoły, siedzą w ławkach i zakładają papucie. Ci, którzy wybrali szkołę, pewnie wiedzą, co robią. Często pytam rodziców takich dzieci: A co z socjalizacją? Mam bowiem wątpliwości, czy socjalizacja jest możliwa, jeśli dziecko spędza większość młodego życia w grupie złożonej z osób urodzonych w tym samym roczniku, którą zarządza mityczna pani. Jeśli socjalizacja jest procesem, w którym dziecko nabywa tak zwanych kompetencji społecznych i uczy się życia w społeczeństwie, to nie wiem, czy akurat klasa (i pani, nie zapominajmy o pani, pani jest najważniejsza w życiu młodej osoby!) stanowi dobry model. Tak, obawiam się, że jeśli edukacja szkolna upowszechni się jeszcze bardziej, będziemy mieli w kraju więcej zwichrowanych społecznie osobników, którzy zamiast nauczyć się życia, spędzali najlepsze lata w sztucznie stworzonej i odgórnie manipulowanej tzw. grupie rówieśniczej.

W tych warunkach skutecznie pozbawia się ich wrodzonego każdemu człowiekowi pragnienia poznania. Księgi Arystotelesa, które potomni nazwali Metafizyką, zaczynają się właśnie od takiego zdania: „Wszyscy ludzie z natury dążą do poznania”. Duży kwantyfikator „wszyscy” wydaje się tu jednak na wyrost.

Tyle żartem. Teraz na poważnie.

Edukacja pod przymusem…

Stworzony w XIX wieku i upowszechniony w XX wieku system powszechnej edukacji wychodzi z zupełnie innego niż Metafizyka założenia, co dobrze jest widoczne w polskiej Konstytucji. Na początku 70 artykułu czytamy, że „Każdy ma prawo do nauki. Nauka do 18 roku życia jest obowiązkowa”. Kształcić się może zatem każdy, ale do pełnoletności człowiek jest poddany takiemu przymusowi. Mamy więc obowiązek nauki i rozumiany w nieco węższy sposób obowiązek szkolny. Inaczej nazywa się go przymusem szkolnym.

Przeszliśmy zatem od powszechnego dążenia do wiedzy, przez prawo do wiedzy, do przymusu wiedzy. Nie chodzi teraz o to, żeby z powszechnej edukacji rezygnować, ale czasem warto się zastanowić, czy w przymusie nie gubi się coś znacznie ważniejszego, ów naturalny pęd do poznania. Czy nie da się pogodzić jednego z drugim, czy nie można podejść do sprawy bardziej indywidualnie i zawierzyć obywatelskiej inwencji? Dlatego dobrze, że nasz system się różnicuje i że można wybrać między szkołą publiczną (dobrą lub złą) a szkołą prywatną (również dobrą lub złą). I że wreszcie można wziąć sprawę we własne ręce.

…i bez przymusu

Ustawa o systemie oświaty przewiduje taką sytuację. Mamy tam taki cudny artykuł: „Na wniosek rodziców dyrektor odpowiednio publicznego lub niepublicznego przedszkola, szkoły podstawowej, gimnazjum i szkoły ponadgimnazjalnej, do której dziecko zostało przyjęte, może zezwolić, w drodze decyzji, na spełnianie przez dziecko odpowiednio obowiązku, o którym mowa w art. 14 ust. 3, poza przedszkolem, oddziałem przedszkolnym lub inną formą wychowania przedszkolnego i obowiązku szkolnego lub obowiązku nauki poza szkołą”. Krótko mówiąc: jeśli chcesz uczyć dziecko w domu, zapisz je do szkoły, a potem poproś o taką formę nauczania dyrektora placówki. W dalszej części ustawa precyzuje, że trzeba to zrobić do 31 maja, załączyć opinię z poradni, dodać oświadczenie, że zapewni się dziecku odpowiednie warunki i że co roku wyśle się je na egzaminy. Tyle formalności. Jak to wygląda w praktyce?

Kiedy już dyrektor się zgodzi, spoczywa na nas poważny obowiązek. To, co reszta rodziców pozostawia szkole, musimy zorganizować sami. Ściągamy więc ze strony ministerstwa podstawę programową i uzgadniamy ze szkołą program. Za programem idą podręczniki. Tego zaniedbać nie można, bo co roku nasze dziecko będzie rozliczane z tego, co zrealizowaliśmy. Jeśli nie przystąpi do egzaminu lub go obleje, zgoda zostanie wycofywana.

To może przerażać, ale w rzeczywistości okazuje się nie takie trudne. Odrobina dyscypliny z naszej strony i zobaczymy, że programy są dla ludzi, a my jesteśmy ludźmi, więc radzimy sobie z nimi całkiem nieźle. Zobaczymy też, że dobrze rozpisany program sprawia, że poświęcamy mu dwie, trzy godziny dziennie. Bądźmy tu systematyczni przez cały rok. Reszta jest pozostawiona naszej inwencji. I to jest najfajniejsze. To jest właśnie ten czas, w którym ujawnia się prawdziwość Arystotelesowej sentencji.

Chociaż szkoła nie jest taka zła

Po pierwsze, w masowej edukacji jest tak, że jeśli dziecko zainteresuje się czymś, co jest w programie, to tylko na krótko, bo nauczyciel ma nie tylko jedno dziecko, ale całą klasę, z którą pracuje. A my za zainteresowaniem dziecka możemy podążać. Nawet jeśli mamy ich sześcioro.

Po drugie, w masowej edukacji wiedza jest poszatkowana na dziedziny i nic tu ze sobą nie gra. A my możemy realizować kilka przedmiotów naraz, łącząc to, co w szkole przedzielone jest pracowniami, godzinami, często latami. Dlaczego przy czytaniu literatury nie porozmawiać też o fizyce? I na odwrót. Dlaczego nie dodać do tego religii? A historii? Przecież to wszystko jest połączone.

Po trzecie, w masowej edukacji wiedza oderwana jest od życia. Czym innym jest uczenie nauk przyrodniczych w wyizolowanym laboratorium (w warunkach naszych szkół nawet o laboratoriach nie ma mowy, pozostaje tam tylko podręcznik), a poznawanie tych dziedzin w trakcie wyrabiania ciasta lub jazdy na rowerze. Czytanie literatury w czasie objeżdżania okolicznych dworków, wiosek i muzeów albo po prostu na trawie.

Po czwarte, jeśli dziecko oddane jest tak zwanym fachowcom, to rodzic zostaje z tego procesu wyalienowany. Nie wie do końca, co się dzieje i jaki jest faktyczny stan wiedzy dziecka. Stąd częste frustracje i agresja wobec nauczycieli. Starzy belfrzy dobrze to znają. Starają się jak najlepiej, ale zawsze wychodzi, że są straszni. Rodzice, którzy uczą sami, nie mogą do nikogo kierować pretensji.

Po piąte, większość szkolnych interakcji zamyka się w grupie rówieśniczej, co wydaje się poważnym ograniczeniem doświadczeń społecznych. Życie społeczne jest współdziałaniem grup zróżnicowanych wiekowo i lepszym od klasy jego modelem jest rodzina. Dodajmy: rodzina wielodzietna. Oczywiście dziecko można uczyć w domu nawet wtedy, gdy nie ma ono rodzeństwa, ale wówczas przed rodzicem stoi trudne zadanie zrekompensowania tych relacji. O wiele lepiej natomiast jest wtedy, gdy domową klasę tworzy kilkoro rodzeństwa, każde w innym wieku. Tak zwana socjalizacja przebiega wtedy o wiele lepiej niż w warunkach szkolnych, co pokazują badania.

Kiedy psychiatra zamiast pedagoga?

Może więc warto spróbować? Ale wpierw kilka ostrzeżeń, takich prywatnych, całkowicie ode mnie.

Jeśli uważasz, że to szkoła skrzywdziła twoje dziecko, to jeszcze nie masz wystarczającej motywacji do uczenia w domu. Tu nie chodzi o to, że masz koniecznie zabrać dziecko z tej strasznej instytucji, jaką jest szkoła, bo szkoła nie jest straszna. Zapytaj raczej siebie, czy chcesz dać dziecku coś innego niż zwykła edukacja.

Jeśli chcesz przez edukację domową wychować geniusza, to idź raczej do psychiatry, a nie do dyrektora szkoły. Piszę ostro, ale wierzę w siłę miłości rodzicielskiej – nie pozwala ona własnego dziecka krzywdzić. Wychowywanie na siłę geniusza jest zaś krzywdą ewidentną. Owszem, dzieci uczone w domu statystycznie uzyskują nieco lepsze wyniki niż dzieci szkolne, ale nie o to w tym wszystkim chodzi. Statystyka to statystyka, a twoje dziecko jest, jakie jest. Z lepszymi lub gorszymi wynikami przedstawia sobą wartość o wiele wyższą niż rezultaty testów. Pamiętaj: uczysz, żeby było lepszym człowiekiem, i podążasz za jego uzdolnieniami.

Jeśli uważasz, że twoje dziecko powinno się uczyć w domu, bo nie pasuje do innych dzieci, to również przemyśl swoją decyzję. To sprawa, owszem, indywidualna, czasem jest tak, że dzieci w grupie klasowej są prześladowane, a edukacja domowa jest szansą na wyrównanie niedociągnięć, ale to wcale nie jest reguła. Generalnie to edukacja domowa jest dla takich dzieci jak inne. Być może jednak twoje dziecko jest właśnie takie jak inne, tylko nie potrafisz tego dostrzec. Popracuj głębiej.

Jaka zatem motywacja jest wystarczająca do tego, by uczyć w domu?

Zacznijmy od tego, że rodzicielstwo jest powołaniem. Wypełniamy je, płodząc dzieci, utrzymując dom, ale przede wszystkim wychowując. Jako rodzice jesteśmy pierwszymi i najważniejszymi nauczycielami naszych dzieci. Istnienie systemu oświaty nie jest wrogiem tego powołania, ale może zamazywać tę podstawową prawdę. Przekonanie, że zadanie wychowania należy do państwa i podlegającego mu systemu, może sprawić, że przestaniemy je w ogóle kojarzyć z naszą rodzicielską funkcją. Edukacja domowa jest szansą na powrót tej podstawowej prawdy. Nawet jeśli większość rodzin ostatecznie skorzysta z usług szkoły, to niech pamiętają, że – po pierwsze – oddają jej jakąś część swoich zadań. I po drugie, nie czynią tego w sposób ostateczny. Nawet najlepsza szkoła nie wystarczy, jeśli nie będziemy wkładać wystarczającego wysiłku w prowadzenie naszych dzieci.

Kiedy już sobie to uświadomimy, pomyślmy, czy chcemy to powołanie wypełniać samodzielnie czy współpracując ze szkołą. Oczywiście, samodzielność jest tu pojęciem względnym. Dziecko poddane jest tak różnym oddziaływaniom, że pełna kontrola nad nim nie jest ani możliwa, ani wskazana. Można jednak przyjąć, że te z najważniejszych treści, które mają do przekazania wychowawcy, przekażemy właśnie my.

To duża odpowiedzialność. Tak – jedna z największych. A jednak to taka odpowiedzialność jest wpisana w powołanie, które zaakceptowaliśmy z chwilą założenia rodziny. Właśnie dlatego to edukacja domowa jest czymś pierwotnym, jest punktem wyjścia jakiegokolwiek myślenia o uczeniu i wychowaniu. Jeżeli zatem ktoś pyta, czy dzieci można uczyć w domu, to stawia całą sprawę na głowie. Trzeba sobie raczej odpowiadać na pytanie, dlaczego do szkoły posyłamy, a nie uczymy w domu. I odpowiedź może być twierdząca, nie ma w tym nic złego. Dbajmy jednak o hierarchię wartości.

Kilka korzyści

I wreszcie ostatnia kwestia. Co nam daje edukacja domowa?

Daje nam, po pierwsze, ogromną szansę na dobre poznanie własnych dzieci. W końcu zamiast nudnych pytań z serii: co tam w szkole, stary, możemy z dzieckiem zrobić coś sensownego. Zamiast picia piwa przed telewizorem, wspólne czytanie itd. A ludzie poznają się przede wszystkim w działaniu. Uczenie jest zaś wspólnym działaniem.

Po drugie, sami zaczynamy się uczyć. My nie tylko sensownie wypełniamy czas dzieci – dotyczy to także, jeśli nie przede wszystkim, naszego własnego czasu. Głupio ci było zrobić sobie powtórkę z fizyki albo z wojen napoleońskich? Nigdy nie wiedziałeś, o co chodzi w chemii? Zapomniałeś, na czym polega głoskowanie? Teraz masz niepowtarzalną okazję zrobienia tych wszystkich rzeczy bez wrażenia obciachu. Podobnie z chodzeniem do muzeów, teatrów i do piaskownicy.

W ten sposób – tu trzecia korzyść – odkryjesz w sobie dziecko i w ten sposób wzmocnisz swoją metafizyczną i religijną formację. Wcale nie żartuję. Zostanie na starość dzieckiem to jedno z naszych najważniejszych wyzwań i rodzina może w tym pomóc. Zresztą rodzina może pomóc we wszystkim.

I tak przechodzimy do czwartej korzyści. W naszych czasach mówi się o atomizacji, rozbiciu rodzin, przejmowaniu zadań rodziny przez państwo, ale wcześniej czy później to się zmieni. Kryzys demograficzny i perspektywa społecznych niepokojów sprawią, że ci, którzy tylko będą mieli taką możliwość, znajdą oparcie w rodzinie. Tak jak państwo stopniowo wypełniało po rodzinie pustkę, tak być może wkrótce my będziemy musieli wypełnić pustkę po niektórych instytucjach państwa, które pogrąży się w kryzysie. Warto więc zmienić swoje myślenie o rodzinie. Rodzina nie jest tylko sposobem na tymczasowe pomieszkanie razem, ale najtrwalszą z możliwych instytucji. Domowa edukacja to zaś znakomity sposób na powrót do takiego właśnie rozumienia rodziny.

Na stacji kosmicznej rodzina rozwija się całkiem nieźle. Gości jest dość dużo, bo jesteśmy całkiem nieźle zsocjalizowani. Inne, równie dobrze socjalizowane dzieci, które uczą się w domu, też nas odwiedzają. Sąsiadka staje przy płocie i głośno pyta:

– A to można tak w domu?
– Ano, można, proszę pani.

Wszystkich zainteresowanych odsyłam do książki Marka Budajczaka Edukacja domowa. Nas zachęciła!

Życie bez tornistra
Mateusz Matyszkowicz

urodzony 1 stycznia 1981 r. – polski filozof i publicysta, redaktor naczelny portalu „Teologii Politycznej” i kwartalnika „Fronda Lux”, dyrektor TVP Kultura (2016-2017), dyrektor TVP1 (2017-2018), od 2019 r. członek zarządu TVP....

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze