Siadam na małym foteliku pośród gotowych bukietów i gawędzę z florystką. Patrzę, jak jej dłonie – odrobinę zaczerwienione i chyba trochę zmarznięte, bo w kwiaciarniach panuje wiecznie wilgotny chłód – wprawnie układają różowe goździki, białe alstromerie i bladofioletowe eustomy w przedwiosenną kompozycję, którą wręczę komuś na urodziny. Jej jedyne zdrowe oko patrzy na mnie śmiało, gdy gawędzimy o tym, jak wiele się w ciągu ostatnich dwóch lat wydarzyło, co się pozmieniało, a co nie.
Dwa lata temu, gdy padł na nas pandemiczny blady strach, ta kwiaciarnia była jedynym miejscem, do którego mogłam pójść po odrobinę piękna i otuchy. Jedynym, w którym mogłam wydać pieniądze z sensem, wymienić słowa wsparcia i odetchnąć. Bo w spożywczych i aptekach trwał spektakl oblężenia i grozy, bezdusznego łokciowania w sztafecie po papier toaletowy, mrożonki i kasze, które później obłaziły pleśnią na śmietnikach. Z tamtego czasu zapamiętam jedną tylko dobrą sprawę. Tę chwilę, w której zamieniły się role. Kasjerka i farmaceuta mogli poczuć, że coś znaczą. Może nawet coś więcej niż gwiazdy scen teatralnych i planów filmowych, zaaresztowane w domach i popatrujące w lustra z nagłą niepewnością co do istotności własnego istnienia.
Tamtą wiosnę spędzałam, ciesząc się relatywną wolnością, jaką zapewniał mi pies – czworonożna przepustka, z którą opuszczałam mieszkanie i przemierzałam puściuteńkie ulice, a nawet parki – te ostatnie, przyznaję, pod świadomie ignorowaną k
Zostało Ci jeszcze 75% artykułuWykup dostęp do archiwum
- Dostęp do ponad 5000 artykułów
- Dostęp do wszystkich miesięczników starszych niż 6 miesięcy
- Nielimitowane czytanie na stronie www bez pobierania żadnych plików!
Oceń