Złośliwi mówią, że Ridley Scott potrafi wprawdzie tworzyć oszałamiające wizje światów i budować składające się z niezliczonych detali rzeczywistości, ale słabo mu idzie opowiadanie samej fabuły. Zatrzymajmy się na pierwszej części tej oceny. Wiele jest bowiem historii, które może i są ciekawe, może mają potencjał, ale brakuje im tego czegoś, co sprawia, że oddajemy się im bez reszty i zapominamy o całym świecie, a mianowicie klimatu. Świat stworzony, niezależnie od tego, czy na podstawie wspomnień, czy gotowej historii, na przykład książki, potrafi przecież współgrać z odczuciami widza. Niektóre filmy tak mocno działają na zmysły, że aż się czuje zimno kamiennej budowli, bryzę znad morza, spiekotę prerii i zapach koni. A kiedy te niemal fizyczne odczucia łączą się z wciągającą fabułą, zostają z nami na bardzo długo, nie tylko w głowie.
Kocham cię jak Irlandię, czyli Belfast
Skojarzenie z piosenką zespołu Kobranocka nasuwa się samo, nie tylko ze względu na tytuł i miejsce akcji filmu, ale przede wszystkim dlatego, że jest to film o miłości. Rzecz jasna, nienawiść też ma tu swoją rolę do odegrania, ale stanowi tylko jej nikły cień.
Są lata sześćdziesiąte, w Irlandii Północnej trwają zamieszki na tle konfliktu wokół przynależności kraju do Wielkiej Brytanii. Historię śledzimy z perspektywy Buddy’ego, dziewięciolatka pochodzącego z protestanckiej rodziny robotniczej. Chłopiec nie do końca rozumie, jak to się dzieje, że w jednej chwili może się beztrosko bawić na ulicy, a w drugiej musi uciekać przed tłumem zamaskowanych bandziorów, podpalających auta i rzucających w okna koktajlami Mołotowa. Trzeba jednak dodać, że bohater tak naprawdę bardziej niż zamieszkami przejmuje się uczuciem do swojej koleżanki z klasy i tym, że rodzice poważnie rozważają przeprowadzkę. Stałym wsparciem służy mu przede wszystkim dziadek, który podsuwa kolejne pomysły na zdobycie serca dziewczyny i buduje w nim poczucie tożsamości, a także dumy z tego, kim jest.
Kenneth Branagh prowadzi widza przez świat swojego dzieciństwa, świat czarno-biały, jakby przykryty patyną wspomnień, a jednocześnie nasycony barwami emocji. Nie lubię zamykania podsumowań w ogranych i wyświechtanych frazach typu: list miłosny do kina, ale nie umiem myśleć inaczej o tym filmie. Bo jest to swego rodzaju wyznanie uczucia i to na dwóch poziomach – z jednej strony bardzo dosłownym, kiedy pokazuje bohaterów, którzy sami chodzą do kina, by na chwilę się oderwać od myślenia o szarej (tudzież czarno-białej) rzeczywistości, a z drugiej strony obraz opowiada bardzo prostą historię w starym stylu, bez szarżowania i udziwniania świata przedstawionego. Gdyby seans porównać do wyjścia do restauracji, byłaby to ra
Zostało Ci jeszcze 75% artykułuWykup dostęp do archiwum
- Dostęp do ponad 7000 artykułów
- Dostęp do wszystkich miesięczników starszych niż 6 miesięcy
- Nielimitowane czytanie na stronie www bez pobierania żadnych plików!
Oceń