Początek lutego spędziłem w Wołgogradzie (dawny Stalingrad), dokąd pojechałem zastąpić miejscowego proboszcza. Taka sąsiedzka pomoc – tylko dwie i pół godziny bezpośredniego lotu samolotem. Wysiadłem w mieście pokrytym zwałami topniejącego śniegu. Długo jechaliśmy pośród fabrycznych budynków, składów i hal ziejących pustką. Przemysł tej blisko milionowej metropolii upadł dawno temu. Rozciąga się ona nad Wołgą na długości około stu kilometrów, przy czym z drugim brzegiem łączy ją jeden (słownie jeden) most wybudowany kilkanaście lat temu. W odpowiedzi na moje zdziwienie usłyszałem, że druga strona jest właściwie niezamieszkana, więc wystarczały promy, a zimą można się było przeprawiać po skutej lodem rzece. Kiedy ujrzałem Wołgę, zrozumiałem, że nie były to krótkie przeprawy. Bliżej centrum zrobiło się nieco jaśniej, pojawiły się kolorowe reklamy i trochę osiedli. Główne ulice ozdabiały budynki w ciężkim stylu lat pięćdziesiątych. Nazajutrz zwiedziłem osiedle, na którym w jednym z bloków mieszkają tutejsi duszpasterze. Ani blok, ani osiedle nie pamiętają chyba lepszych czasów… Niewielki neogotycki kościół, zbudowany przez Polaków i Niemców pod koniec XIX wieku stoi po przeciwnej stronie ulicy. Z zewnątrz nieco oblazły tynk, a w środku niespodzianka! Jasne, ze smakiem odnowione wnętrze, przytulne, ciepłe, czyste – od razu zapomina się o panującej na zewnątrz szarzyźnie. A ludzie? Uśmiechnięci, serdeczni, zaangażowani, naturalnie gotowi adoptować przybysza z Petersburga. Modlić się z nimi, spotykać, rozmawiać – to była prawdzi
Zostało Ci jeszcze 75% artykułuWykup dostęp do archiwum
- Dostęp do ponad 7000 artykułów
- Dostęp do wszystkich miesięczników starszych niż 6 miesięcy
- Nielimitowane czytanie na stronie www bez pobierania żadnych plików!
Oceń