Po co światu mnich?
„Bardzo kocham swoje dzieci, ale są momenty, kiedy bym je z chęcią oddała” – słyszę czasem w rozmowach. Pod tymi słowami podpisałby się pewnie niejeden rodzic. Uśmiecham się wtedy nie dlatego, że wątpię w czyjąś miłość rodzicielską. Wręcz przeciwnie, jestem przekonany, że ta prawdziwa i zaangażowana właśnie tak wygląda. Ma swoje momenty euforii i bliskości przeplatane udręką i bezradnością.
Pisanie o rodzicach i dzieciach, wychowaniu i problemach z nim związanych to niekończąca się opowieść: „Jak być z dzieckiem w Kościele?”, „Kiedy zacząć wprowadzać je w wiarę?”, „Jak to robić?”, „Jak nie przeszkadzać innym w modlitwie?”, „Jak uczyć dziecko odpowiedzialności w sieci?”, „Jak rozwijać jego zainteresowania?”. I tak dalej, i tak dalej. Doskonale wiemy, że odpowiedzi na powyższe pytania nigdy nie zadowolą wszystkich, nie są receptami do natychmiastowego zastosowania, a chwilami ocierają się wręcz o „oczywiste oczywistości”.
Jednego jednak jestem pewien: problem nie tkwi w podejściu do świętości mszy czy prawd wiary, liczbie godzin spędzonych przy konsoli lub na przeglądaniu TikToka. Ostatecznie wspólnym mianownikiem jest zupełnie coś innego. Jak napisał Marcin Cielecki, którego książkę recenzujemy w tym numerze: „Na trzydziestoosobową klasę blisko dziesięciu uczniów żyje bez któregoś z rodziców. Wszyscy, wszyscy chcą tylko jednego, a właśnie tego rodzice nie mogą lub nie chcą im dać. Ja nie pracuję w szkole, ja pracuję w emocjonalnym sierocińcu”. I w tym chyba tkwi klucz do naszych bolączek.
Oceń