Od kiedy zacząłem słyszeć muzykę i odróżniać melodie – słyszę Chopina. Jedno z moich najstarszych wspomnień z wycieczki z domu w Falenicy do Warszawy też jest z nim związane. Był marzec 1955 roku. Miałem dopiero pójść do szkoły, więc jeszcze nie umiałem czytać. Ale wrażenie robiły na mnie plansze, widoczne na każdym kroku w centrum stolicy. Trwał V Konkurs Chopinowski. Całe miasto oblepiono plakatami, na których widać było profil Chopina z charakterystycznym nosem i plerezą, klawiaturę fortepianu oraz mazowieckie wierzby. Czyli standard wymyślony lata wcześniej, a powielany do dziś.
Moja mama, urodzona na mazowieckiej wsi jeszcze pod rosyjskim zaborem, wychowywana w biedzie, sierota podrzucana raz jednej ciotce, raz drugiej, nie miała szans na ukończenie nawet szkoły podstawowej. Ale była niezwykle muzykalna, pięknie śpiewała i nim czworo jej dzieci pokończyło studia, uczyła nas w domu wrażliwości. Dobrze wiedziała z radia, czym jest Konkurs Chopinowski, i zabrała mnie pod odbudowany gmach filharmonii, żeby być bliżej wielkiej sztuki. O wejściu do środka nie było mowy. Nawet gdyby były bilety, nie byłoby nas na nie stać. Nie mieliśmy też ubrań odpowiednich do wizyty w przybytku najwyższej sztuki, który odwiedzała wtedy królowa Belgów – Elżbieta.
Otarłszy się o parnas, wróciliśmy więc do świdermajera w Falenicy, żeby słuchać pianistów za pośrednictwem radia zwanego kołchoźnikiem. Charakte
Zostało Ci jeszcze 75% artykułuWykup dostęp do archiwum
- Dostęp do ponad 7000 artykułów
- Dostęp do wszystkich miesięczników starszych niż 6 miesięcy
- Nielimitowane czytanie na stronie www bez pobierania żadnych plików!
Oceń