Ten felieton powinien być spowity blaskiem Bożego Narodzenia, pełen gwiazdek i zapachu domowych pierniczków. Cóż jednak począć, kiedy myśli, które mi towarzyszą, odbiegają od sielankowej wigilijnej atmosfery? Bo to, co czuję, jest raczej mieszaniną poirytowania i niepokoju.
Słowa „synod” i „synodalność” fruwają ostatnimi czasy w kręgach kościelnych odmieniane przez wszystkie przypadki i trudno się nie zaśmiać, patrząc na skecz, który na YouTube wstawił niedawno pewien dowcipny włoski ksiądz (kanał Il parroco imbruttito, czyli Obrzydły proboszcz). Odwiedzający parafię biskup zwraca się do zgromadzonych: „Przekazuję wam synodalne pozdrowienie, drodzy parafianie zebrani na synodalnym spotkaniu, po którym odbędzie się synodalny grill”, a na uwagę proboszcza, że może trochę za dużo tej „synodalności”, odpowiada: „Nie będziesz mnie uczył, jak się robi karierę w Kościele!”. Oczywiście nie chcę sprowadzać wszystkiego do żartu ani kogokolwiek oskarżać o koniunkturalizm, jednak mam wrażenie, że coś próbuje mi się wmawiać lub – inaczej – że próbuje się ustawić mnie w sytuacji, w której tak naprawdę się nie znajduję i nie znajdowałem. Czytając dokumenty i komentarze wokół przygotowań i przebiegu synodu o synodalności, a ściślej – jego pierwszej części, można by pomyśleć, że oto nagle odkrywamy Amerykę: nasz biedny, sklerykalizowany Kośc
Zostało Ci jeszcze 75% artykułuWykup dostęp do archiwum
- Dostęp do ponad 7000 artykułów
- Dostęp do wszystkich miesięczników starszych niż 6 miesięcy
- Nielimitowane czytanie na stronie www bez pobierania żadnych plików!
Oceń