Chłopak z Sebastianowa, salezjański wychowanek, sekretarz prymasów, stalinowski więzień, metropolita poznański. Właśnie trwa Rok Arcybiskupa Antoniego Baraniaka.
Warszawa, 27 lutego 2019 roku, kolejny dzień badań w stołecznych archiwach. W codziennej rutynie pojawia się wyłom: warszawscy znajomi proponują zwiedzanie byłego więzienia mokotowskiego na Rakowieckiej, w którym powstaje Muzeum Żołnierzy Wyklętych i Więźniów Politycznych PRL. Jedziemy, zwłaszcza że mam jeszcze coś do załatwienia w znajdującej się po sąsiedzku Naczelnej Dyrekcji Archiwów Państwowych. Zaledwie dwa lata wcześniej czerwone mury mokotowskiego aresztu opuścili ostatni osadzeni. Chodzimy po pustym więzieniu, gdzie próżno szukać klasycznej muzealnej ekspozycji. Kolega, który nas oprowadza, pokazuje ścianę straceń, miejsca badań poszukiwawczo-ekshumacyjnych, odkrywki architektoniczne, cele, w których siedzieli więźniowie polityczni o najgłośniejszych nazwiskach. Schodzimy wreszcie na najniższe mokotowskie kondygnacje, gdzie mieściły się karcer i ciemnica. Po wyjściu na ulicę trudno się otrząsnąć. Mokotów oblepia, drenuje emocjonalnie. Antoni Baraniak spędził tutaj dwadzieścia siedem miesięcy. Ponad dwa lata! Mimo co najmniej 145 przesłuchań i całej gamy ubeckich tortur nigdy nie pękł. Miał sobie przy tym powtarzać: „Baraniak, ty się nie możesz ześwinić”. Pomogły mu w tym głęboka wiara, lojalność wobec Kościoła i… chłopski upór.
Ten ostatni czynnik bywa chyba wśród biografów metropolity poznańskiego niedoceniany. Skromne korzenie Antoniego Baraniaka ładnie rzecz jasna wyglądają w rozmaitych mniej lub bardziej hagiograficznych opracowaniach. Mimo to wydaje się, że pierwsze kilkanaście lat spędzone przez przyszłego arcybiskupa na wielkopolskiej prowincji (w dobrym tego słowa znaczeniu) autentycznie wpłynęły na jego charakter oraz późniejsze życiowe wybory.
Pociechę sprawi Kościołowi
Antoni Baraniak przyszedł na świat 1 stycznia 1904 roku w niewielkim Sebastianowie w powiecie śremskim w rodzinie Franciszka i Franciszki z Wolskich jako szóste z jedenaściorga ich dzieci. Dziś powiedzielibyśmy – rodzina wielodzietna, wówczas na wielkopolskiej wsi sytuacja absolutnie zwyczajna. Baraniakowie byli średnio zamożni, mieli około czterdziestomorgowe gospodarstwo, które dawało wprawdzie chleb, ale wymagało też ciężkiej codziennej pracy, do której angażowano starsze dzieci. Rzecz w owym czasie powszechna, praktykowana zresztą na wsi do dziś. Takie wychowanie z pewnością hartowało ducha. Uczyło jednocześnie szacunku do ciężkiej pracy, czemu Antoni Baraniak niejednokrotnie dawał później wyraz: zarówno jako salezjański nowicjusz, jak i arcybiskup poznański, by wspomnieć tylko zorganizowane w 1971 roku z jego inicjatywy Katolickie Dni Społeczne z okazji osiemdziesiątej rocznicy wydania przez papieża Leona XIII encykliki Rerum novarum.
Wracając tymczasem do Sebastianowa, wypada wspomnieć, że tuż obok leżą nieco większe Mchy, gdzie młody Antoni uczęszczał do szkoły powszechnej mieszczącej się w pałacu przekazanym na ten cel przez ziemiańską rodzinę Bieńkowskich. Dał się tutaj poznać jako ponadprzeciętnie uzdolniony uczeń. W tychże Mchach, w kościele parafialnym pw. św. Marcina rozpoczęła się jednocześnie jego duchowa formacja, której akuszerem był miejscowy proboszcz ksiądz Antoni Wiśniewski, prawdziwy lider lokalnej społeczności. Działający na gruncie pracy organicznej kapłan, podobnie jak rzesza jego współbraci w pruskim Provinz Posen, doskonale zdawał sobie sprawę, że to właśnie parafia, a z nią rodzina powinny stawiać tamę potężnemu naporowi germanizacyjnemu, obecnemu m.in. w pruskiej szkole. O Baraniakach z Sebastianowa ksiądz Wiśniewski pisał: „Rodzina to zacna, jedna z najlepszych w parafii mojej”, bo rzeczywiście angażowali się oni w życie swojej wspólnoty. Antoni Baraniak posługujący jako ministrant i stawiający się w „zakrystii nie tylko w dni swoje obowiązkowe, ale skoro tylko może, także w dni inne”, był tego doskonałym przykładem. Proboszczowska opinia o chłopaku z Sebastianowa była jasna: „Jak najlepsze rokuje na przyszłość nadzieje”. Trudno się zatem dziwić, że rodzinne strony szybko okazały się dla niego za ciasne.
Wyjazd z Sebastianowa (de facto na zawsze) i dalsze kształcenie umożliwił Baraniakowi właśnie ksiądz Wiśniewski, który dzięki pośrednictwu księdza Kazimierza Masłowskiego z położonej po sąsiedzku parafii w Chwałkowie Kościelnym nawiązał w 1917 roku kontakt z zakładem salezjańskim w Oświęcimiu (chwałkowski proboszcz był jego wychowankiem). W korespondencji z salezjanami ksiądz Wiśniewski nieomal proroczo pisał o przyszłym arcybiskupie: „Chłopiec jest uzdolniony, a usposobieniem i charakterem swoim daje gwarancję, że odpowiednio kształtowany i kierowany pociechę sprawi Kościołowi i społeczeństwu”, zabiegając jednocześnie o obniżenie o połowę czesnego za pobyt swojego protegowanego w oświęcimskiej szkole. Proboszczowskie perswazje przyniosły sukces. 2 września 1917 roku trzynastoletni Antoni Baraniak przyjechał w towarzystwie ojca chrzestnego do Oświęcimia, gdzie niemal z marszu miał rozpocząć naukę w miejscowym Zakładzie Salezjańskim im. Księdza Bosko. Była to pięcioletnia szkoła prywatna realizująca program państwowego gimnazjum galicyjskiego. Jej wychowankowie mieszkali na co dzień w internacie, naukę zaś uzupełniało wychowanie oparte na salezjańskim paradygmacie. Plan dnia był zapełniony do maksimum: nauka, wiara, praca, rekreacja. Młody Baraniak od początku brylował w nowym miejscu. Dość tylko powiedzieć, że pierwszą klasę skończył z jedną z najlepszych lokat, na wakacje natomiast nie pojechał do domu, poświęcając wolny czas na… naukę i przerobienie programu drugiej klasy, aby nowy rok szkolny rozpocząć już w klasie trzeciej. Edukację w Oświęcimiu zakończył w maju 1920 roku. „Młodzieniec inteligentny, bardzo pobożny i miłujący zgromadzenie”, odnalazłszy w sobie promień powołania, jeszcze w kwietniu tegoż roku zgłosił akces do salezjańskiego nowicjatu. Dwa miesiące później podanie zostało przyjęte. Oświęcimski zakład zachował jednak we wdzięcznej pamięci. Odwiedzając w 1951 roku swoją dawną szkołę, w czasie spotkania z młodzieżą mówił nieco patetycznie, ale szczerze: „Tu nauczono mnie modlić się, pracować wytrwale i służyć całym sercem Bogu i Ojczyźnie podług potrzeb i okoliczności ze wzrokiem utkwionym w niezawodną ostoję wszelkich niebezpieczeństw i trudności życiowych, w Najświętszą Dziewicę Wspomożycielkę i w Przenajświętszy Sakrament”.
W Wiecznym Mieście
Nowy etap w życiu szesnastolatka z wielkopolskiego Sebastianowa rozpoczął się 21 lipca 1920 roku w Kleczy Dolnej nieopodal Wadowic. To tutaj mieścił się salezjański nowicjat. Baraniak spędził w nim niebywale intensywny rok wypełniony nauką i pracą fizyczną, po którym został dopuszczony do trzyletniej profesji zakonnej. Miano prymusa przylgnęło wówczas do niego na stałe. W ostatniej opinii wystawionej w Kleczy Dolnej pisano: „Zdolności dobre – i pilny w nauce. Charakter zrównoważony, pogodny, myśli i sądzi poważnie, roztropnie i spostrzegawczo, szczery, pobożny, posłuszny, sumienny i gorliwy”, dodając nieco zachowawczo: „Nie przeszedł jeszcze szkoły zawodów i cierpień i jeśli ją przejdzie dobrze i zachowa dobrego ducha, stanie się prawdziwą pociechą naszego zgromadzenia”. O tak definiowanym kryzysie powołania nie mogło chyba być mowy, skoro w 1921 roku Baraniak rozpoczął trzyletni salezjański studentat filozoficzny w Krakowie. Nauka przebiegała niejako dwutorowo. Z jednej strony seminaryjna formacja duchowa, z drugiej realizacja programu czterech ostatnich lat gimnazjum klasycznego zwieńczona państwowym egzaminem maturalnym. Ten ostatni Antoni Baraniak zdał szczęśliwie w połowie 1924 roku, ponawiając zakonną profesję na kolejne trzy lata. Zeszły mu one na praktyce duszpastersko-wychowawczej, którą spędził w Kleczy Dolnej, Czerwińsku oraz na warszawskim Powiślu.
Kolejny przełom w życiu młodego kleryka Baraniaka nastąpił w październiku 1927 roku. Przełożeni, dostrzegając jego ponadprzeciętną inteligencję i wysokie umiejętności językowe, skierowali go na studia teologiczne na Uniwersytecie Gregoriańskim w Rzymie. Wielki świat dosłownie otworzył wówczas przed skromnym chłopakiem z Sebastianowa swoje podwoje na oścież. Sześcioletni pobyt w Wiecznym Mieście Baraniak wykorzystał do cna, o czym najlepiej świadczą dwa doktoraty (z teologii i prawa kanonicznego) oraz prestiżowe praktyki w Rocie Rzymskiej oraz w Świętej Kongregacji Soboru. Nad Tybrem szlifował języki, zwłaszcza włoski i francuski, a także nawiązywał pierwsze międzynarodowe kontakty, obracając się na co dzień wśród najważniejszych ludzi Kościoła. Po trzecim roku rzymskich studiów, 3 sierpnia 1930 roku w Krakowie Antoni Baraniak otrzymał z rąk abpa Adama Sapiehy święcenia kapłańskie, co wieńczyło drogę rozpoczętą trzynaście lat wcześniej w Oświęcimiu. Dodajmy zarazem, że u progu lat trzydziestych młody ksiądz Baraniak, student rzymskich uniwersytetów, mimo podkreślanej na każdym kroku skromności przestał być postacią anonimową. Był przez swoich zwierzchników obserwowany i oceniany. Najlepiej o tym świadczy propozycja nie do odrzucenia złożona mu przez prymasa Polski kardynała Augusta Hlonda (salezjańskiego współbrata), który w 1931 roku wytypował go na swojego osobistego sekretarza. Pomysł drugich rzymskich studiów Baraniaka, które ten ukończył w 1933 roku, także pochodził z pałacu prymasowskiego.
Najściślej poufne
Pracę na stanowisku sekretarza prymasa Hlonda rozpoczął w październiku 1933 roku. Oznaczało to powrót do miłej jego sercu Wielkopolski, ze służbowego mieszkania na poznańskim Ostrowie Tumskim w rodzinne strony było wszak wyjątkowo blisko. Codzienna praktyka w prymasowskiej kancelarii szybko pokazała jednak, że czasu na pielęgnowanie rodzinnych relacji będzie nadzwyczaj mało. W liście do swego salezjańskiego przełożonego księdza Tomasza Kopy Baraniak pisał bez ogródek: „Piszę najrozmaitsze rzeczy w najróżniejszych językach i tłukę na maszynie całymi dniami”. Istotnie, na obowiązki prymasowskiego sekretarza składało się mnóstwo spraw, „załatwianie korespondencji, przepisywanie na maszynie brudnopisów prymasowskich listów prywatnych i urzędowych, najróżniejszych pism o charakterze oficjalnym, jak statuty, memoriały, sprawozdania, listy pasterskie itd., a także propozycji dla kardynała w związku z omawianymi przez niego problemami natury politycznej, religijnej, społecznej i kulturalnej”. Sekretarz załatwiał także w imieniu prymasa „sprawy wymagające wielkiej dyskrecji, »najściślej poufne«, wysyłany przez niego do biskupów czy urzędników państwowych”. Z czasem podobnych zadań tylko przybywało. Dyskretny, lojalny i mrówczo dokładny Baraniak w biurokratycznej dżungli nie tylko przetrwał, ale i funkcjonował nad wyraz sprawnie, sukcesywnie zaskarbiając sobie zaufanie szefa.
Wrzesień 1939 roku zmienił wszystko, choć nie zwolnił księdza Baraniaka z sekretarskich obowiązków u boku prymasa Hlonda. Wraz z nim poznał niebawem gorzki smak emigracji: w Rzymie, w Lourdes, wreszcie w opactwie Hautecombe. Rozdzieliło ich aresztowanie prymasa przez Gestapo, do którego doszło w lutym 1944 roku. Ponowne spotkanie było możliwe dopiero w kwietniu 1945 roku w Paryżu. Stamtąd niewiele później obaj pojadą do Rzymu, by w lipcu 1945 roku podjąć trudną decyzję o powrocie do Polski. Trudną, bo nad Wisłą nic już nie wyglądało tak samo jak w sierpniu 1939 roku. Zasadniczą linię polityczno-społecznej zmiany wytyczała tutaj komunistyczna partia o moskiewskiej proweniencji, która widziała w Kościele katolickim śmiertelne zagrożenie dla utrwalania swoich pozbawionych legitymacji zdobyczy. W owych coraz trudniejszych warunkach Baraniak wiernie służył prymasowi Hlondowi aż do jego śmierci w 1948 roku. Skądinąd to właśnie na jego polecenie podjął się misji przekazania do Rzymu prośby umierającego prymasa (via ambasada szwajcarska i War Relief Services) o to, aby jego następcą został dotychczasowy biskup lubelski Stefan Wyszyński. Papież Pius XII uwzględnił sugestię kardynała Hlonda, rozpoczynając tym samym zupełnie nową epokę w dziejach polskiego Kościoła. Co znamienne, prymasowska zmiana nie przyniosła roszady na stanowisku sekretarza, które wciąż piastował niezawodny Baraniak. Pewną formą docenienia jego zasług była z pewnością nominacja na stanowisko biskupa pomocniczego diecezji gnieźnieńskiej, którą ogłoszono w kwietniu 1950 roku. Święceń biskupich prymas Wyszyński udzielił swemu sekretarzowi 8 lipca kolejnego roku.
„Działalność antypaństwowa”
Biskup Antoni Baraniak był w tym czasie jednym z głównych realizatorów polityki polskiego episkopatu. To zaś oznacza, że nieustannie pozostawał „w zainteresowaniu” funkcjonariuszy tajnej policji politycznej. Bezpieka oceniała go zresztą bardzo krytycznie, to on miał rzekomo „ustawiać” prymasa Wyszyńskiego na kolizyjnym kursie wobec „ludowej” Polski, w czym pomagać miały mu „szerokie plecy” w Watykanie. Komunistyczne próby podporządkowania sobie polskiego Kościoła spełzły ostatecznie na niczym w maju 1953 roku, gdy prymas Wyszyński, a wraz z nim episkopat powiedzieli słynne: Non possumus. Był to mur mający zatamować partyjny szturm, w ramach którego komunistyczne władze pragnęły zdobyć wpływ na obsadę stanowisk kościelnych w Polsce, co w konsekwencji doprowadziłoby do ubezwłasnowolnienia i skompromitowania Kościoła. Reakcja komunistycznych władz była tyleż gwałtowna, co niezwykle brutalna. W nocy z 25 na 26 września 1953 roku do pałacu arcybiskupów przy ul. Miodowej w Warszawie wdarli się funkcjonariusze UB, którzy w dramatycznych okolicznościach zatrzymali, a następnie internowali prymasa Wyszyńskiego. Na tym nie koniec. Wczesnym rankiem ubowcy przyszli po jego sekretarza – biskupa Antoniego Baraniaka.
W odróżnieniu od swego przełożonego Antoni Baraniak nie został internowany, a aresztowany na podstawie przepisów dekretu o „przestępstwach szczególnie niebezpiecznych w okresie odbudowy kraju”. W relacji spisanej po latach tak wspominał okoliczności swego uwięzienia: „Nad ranem zjawił się jakiś oficer (jeden czy dwóch) i zaprowadzili mnie do mojego pokoju na I piętrze. Najpierw pogrzebali w różnych rzeczach i papierach, potem odczytał jeden z ubowców postanowienie prokuratury wojskowej, »że jestem aresztowany«, ale papierka nie dali. Kazali mi się ubrać. Na pytanie, jak się ubrać, jeden z nich odrzekł: »raczej ciepło!«”. To nie zapowiadało niczego dobrego. Z Miodowej przez Koszykową i Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego auto z biskupem Baraniakiem popędziło bezpośrednio do więzienia na Rakowiecką. Ponownie oddajmy głos aresztowanemu: „Doprowadzono mnie prosto do depozytu, gdzie zabrano moją teczkę z bielizną, wszystkie insygnia biskupie i wszystko, co miałem w kieszeniach, z różańcem włącznie, oraz pieniądze, które ubowcy zabrali z mojego pokoju oraz sypialni. Zaprowadzono mnie do pustej betonowej celi, w której była prycza, taboret, dzban wody z miednicą i kibel. Groźnie skrzypiał potężny klucz w żelaznych drzwiach i wreszcie nastała cisza. Przez zakratowane okno i matowe szybki, z góry zaglądał ponury poranek 26 września 1953 roku”. Była to zaledwie przygrywka, niewinny wstęp do tego, co tak zwana władza ludowa zgotowała Baraniakowi na Mokotowie.
Postanowieniem Naczelnej Prokuratury Wojskowej z 26 września 1953 roku biskup Antoni Baraniak został tymczasowo aresztowany pod sfingowanymi zarzutami prowadzenia „działalności antypaństwowej”. Ta miała polegać m.in. na przekazywaniu Stolicy Apostolskiej wiadomości na temat stosunków państwo – Kościół oraz pośrednictwu w kontaktach prymasa Hlonda z przywódcami zbrojnej konspiracji niepodległościowej (Zrzeszenie „Wolność i Niezawisłość”). Cel aparatu represji był jeden: złamać Baraniaka, zorganizować jego pokazowy proces i w konsekwencji skompromitować prymasa Wyszyńskiego. Tymczasowy areszt na Rakowieckiej kilkakrotnie Baraniakowi przedłużano. Śledczy przesłuchiwali go bez końca, często po kilkanaście godzin, w dzień i w nocy. Nigdy nie złożył zeznań, które w jakikolwiek sposób mogłyby obciążyć kardynałów Hlonda i Wyszyńskiego. Sam niezwykle rzadko wracał później do gehenny, którą urządzono mu na Rakowieckiej, choć pewnym wyjątkiem od tej reguły pozostaje świadectwo złożone po latach księdzu Antoniemu Banaszakowi: „Arcybiskup mówił, że w okresie wzrastających szykan ze strony władz więziennych i gróźb przesłuchujących go ubowców odprawił rekolekcje. W ich wyniku doszedł do postanowienia, że składa swoje życie Bogu w całkowitej ofierze i że w więzieniu nie będzie czynił niczego, by ratować siebie (swoje życie), skoro jest to konieczne dla dobra Bożej sprawy i Kościoła. Odtąd nie przerażały go żadne groźby ubowców i wytrzymał nawet torturę, jaką było trzymanie go przez kilka dni i nocy w »ciemnicy«, wilgotnej, z kapiącą wodą z sufitu i ścian, a on był też bez żadnego odzienia”.
Ciemnica, karcer, brak snu i niekończące się przesłuchania na dobre zrujnowały wątłe zdrowie gnieźnieńskiego sufragana. Wyniszczony śledztwem, w sierpniu 1954 roku trafił nawet do więziennego szpitala, w którym przebywał aż do maja 1955 roku. Tymczasem nowe światło na więzienny okres w życiu biskupa Baraniaka rzuciły po latach relacje zebrane przez Jolantę Hajdasz. Dotarła ona m.in. do personelu medycznego opiekującego się metropolitą poznańskim w ostatnich dniach jego życia. Gastrolog dr Milada Tycowa mówiła: „Widziałam blizny na plecach arcybiskupa Baraniaka. Byłam asystentką w klinice przy ulicy Przybyszewskiego w Poznaniu i po przyjęciu arcybiskupa do kliniki opiekowałam się nim. (…) W czasie badania przedmiotowego zauważyłam te blizny i zapytałam arcybiskupa, od kiedy to ma, to mi powiedział, że to jest pamiątka po pobycie w więzieniu. Było to pięć, sześć tych blizn, takich pięcio- czy nawet dziesięciocentymetrowych, to były duże blizny”. Wtórowała jej dr Małgorzata Kulesza-Kiczka: „Gdy go pierwszy raz zobaczyłam, rzuciła mi się w oczy jego piżama, czyściusieńka, ale taka skromniutka, pocerowana starannie w tylu miejscach, do dziś mam w oczach tę jego wychudzoną postać, skromny, mimo bólu uśmiechnięty, cichy. To był wyjątkowy pacjent, on nie miał żadnych wymagań i godził się na wszystko. Pewnego dnia podczas badania musiał być obnażony do połowy i zobaczyłam te plecy pokryte starymi bliznami. To były co najmniej dwie duże, gdzieś 15-centymetrowe blizny i kilka mniejszych, takie szerokie, głębokie blizny, które musiały być spowodowane urazem, biciem jakimś prętem lub ostrym narzędziem, taka była od razu nasza diagnoza i obie z dr Tycową byłyśmy jej pewne. A skoro były blizny, to wcześniej musiały być i rany i musiało im towarzyszyć nie tylko przerwanie skóry, ale także tkanki łącznej”.
Ze starcia z ubecką hydrą Baraniak wyszedł ostatecznie zwycięsko. Ze względu na „brak przekonujących dowodów” jego pokazowy proces nie doszedł do skutku. Dodajmy, że ten, którego bezwarunkowo chronił, czyli internowany i odcięty od świata prymas Wyszyński, o losie swego najbliższego współpracownika dowiedział się dopiero w październiku 1955 roku. Zanotował wówczas: „Dopiero w Komańczy dowiedziałem się, że biskup A(ntoni) Baraniak jest w więzieniu. Są nawet ludzie, którzy go tam widzieli w stanie wielkiego wymizerowania. (…) Wiedziano w Mokotowie, że biskup Baraniak trzyma się dzielnie i zajmuje godną postawę wobec swoich śledczych. Wiedziano, że biskup był »pod śledztwem«, że to śledztwo było długotrwałe i bardzo uciążliwe, że biskup nikogo nie obciążył. Mówiono, że wywiera on dobry wpływ na więźniów, którym dodaje otuchy, imponuje swoją kapłańską postawą i najlepszym usposobieniem. »Zwycięża siebie«, »zadziwia siłą duchową«, chociaż siły fizyczne tak słabe, że budzą obawę wszystkich współwięźniów”. Schorowanego biskupa Baraniaka zwolniono z Mokotowa pod koniec grudnia 1955 roku, choć nie oznaczało to jeszcze pełni wolności. Dyrektor Urzędu do spraw Wyznań Marian Zygmanowski podjął decyzję o jego internowaniu w domu salezjańskim w Marszałkach, bez prawa do opuszczania jego murów, z równoczesnym zakazem „wykonywania jakichkolwiek funkcji w hierarchii kościelnej oraz wszelkich wystąpień publicznych”. Po kilku miesiącach, w kwietniu 1956 roku Baraniak otrzymał zgodę na przenosiny do Krynicy-Zdroju, gdzie leczeniem zmaltretowanego kapłana zająć się miały siostry elżbietanki. Zarówno w Marszałkach, jak i w Krynicy był permanentnie inwigilowany przez bezpiekę, która starała się gromadzić wokół niego swoich tajnych współpracowników, podsłuchiwała jego rozmowy, czytała korespondencję etc. Ów stan oblężenia i nieustająca presja ze strony komunistycznych służb nie skończyły się nawet po odzyskaniu wolności w październiku 1956 roku i trwały właściwie do końca jego życia.
Pasterz „stąd”
Czasu na dalszą rekonwalescencję Baraniak właściwie nie miał. 1 listopada 1956 roku ponownie objął stanowisko kierownika Sekretariatu Prymasa Polski, zaś pół roku później zamienił Warszawę na pozostający od pewnego czasu bez arcypasterza Poznań. Papieska nominacja z 30 maja 1957 roku mianująca go arcybiskupem metropolitą poznańskim była z pewnością czymś w rodzaju nagrody za to, że w godzinie najcięższej próby „zachował się jak trzeba”. Wychodzące z popaździernikowego kryzysu komunistyczne władze zgodziły się na to, licząc, że wprawdzie problematyczny i niepokorny, ale jednak poważnie schorowany arcybiskup nie nacieszy się zbyt długo urzędem. Przyszłość pokazała, że w swoich kalkulacjach pomylili się o dwadzieścia lat. Tyle bowiem sprawował Baraniak arcybiskupią godność w Poznaniu. Szybko zjednał sobie Wielkopolan, w czym z jednej strony pomagało mokotowskie męczeństwo, o którym wszyscy wiedzieli, z drugiej to, że pochodził „stąd”. Tę ostatnią kwestię sam podniósł w momencie objęcia rządów w poznańskiej metropolii: „Nie jestem wam obcy. Wyrosłem przecież wśród was na prastarej ziemi wielkopolskiej, w krainie głębokiej i budującej wiary. Wśród was kształtowałem swoje serce i swój umysł”.
Mimo wątłego zdrowia nowy poznański arcypasterz nie próżnował. Erygował nowe parafie, odbył ponad sto dwadzieścia wizyt duszpasterskich, wyświęcił ponad sześciuset księży, zainicjował utworzenie nowych ośrodków duszpasterskich, przeprowadził archidiecezję przez okres Wielkiej Nowenny, w kwietniu 1966 roku zorganizował w Poznaniu monumentalne obchody Milenium Chrztu Polski, czym wyprowadził z równowagi Władysława Gomułkę, dwa lata później zwołał pierwszy od 230 lat Synod Archidiecezjalny, w 1974 roku doprowadził wreszcie do powstania w Poznaniu Papieskiego Wydziału Teologicznego. Dodajmy do tego jego zaangażowanie podejmowane na forum Episkopatu Polski oraz bezpośredni udział w pracach Soboru Watykańskiego II. Niezwykła pracowitość kontrastowała przy tym z niezwykle skromnymi potrzebami dnia codziennego, co tylko wzmacniało atmosferę wyjątkowości, którą wokół siebie w sposób absolutnie niezamierzony roztaczał. Taki tryb życia nie mógł jednak pozostać bez wpływu na stale pogarszające się zdrowie. Arcybiskup zmarł 13 sierpnia 1977 roku. Cztery dni później trumna z jego ciałem została wystawiona w kościele NMP in summo na Ostrowie Tumskim – tysiące poznaniaków i Wielkopolan przyszły się pożegnać ze swoim pasterzem. Uroczysty pogrzeb abpa Antoniego Baraniaka odbył się 18 sierpnia 1977 roku w poznańskiej katedrze. Tego samego dnia spoczął on w jej podziemiach. Wygłaszając żałobną mowę nad trumną swojego najbliższego współpracownika, prymas kardynał Stefan Wyszyński mówił: „Wiedziałem, że biskup Baraniak uwięziony przy ul. Rakowieckiej w Warszawie był dla mnie niejako osłoną. Na nim skupiły się główne oskarżenia i zarzuty, podczas gdy mnie w moim odosobnieniu przez trzy lata oszczędzano. Nie oszczędzano natomiast biskupa Antoniego”.
Pracując nad artykułem, korzystałem m.in. z prac J. Wąsowicza, Defensor Ecclesiae. Arcybiskup Antoni Baraniak (1904–1977). Salezjańskie koleje życia i posługi metropolity poznańskiego (Warszawa 2022); K. Białeckiego, R. Łatki, R. Reczka i E. Wojcieszyk, Arcybiskup Antoni Baraniak 1904–1977 (Poznań–Warszawa 2017); M. Jędraszewskiego, Teczki na Baraniaka, t. 1–2 (Poznań 2009) oraz filmów w reżyserii J. Hajdasz (Zapomniane męczeństwo; Żołnierz niezłomny Kościoła; Powrót).
Oceń