Nieobeznanym ze śląską godką należy się od razu wyjaśnienie tytułu. Idąc bowiem za logiką polszczyzny, można by pomyśleć, że „gadzina” to gadzie mięso – podobnie jak wieprzowina, cielęcina czy konina (niezrozumiale dla Ślązaków wyłamuje się z tego „słonina”, czyli w godce „szpek”, ale to tak na marginesie). Gadzina tyle ma wspólnego z gadami, że każdy gad jest gadziną, ponieważ słowo to oznacza po prostu zwierzę lub zwierzęta. I w tym miejscu prawdopodobnie niektórym czytelnikom obserwującym trendujące w mediach społecznościowych dyskusje nasunęło się podejrzenie, w którą stronę będę zmierzał. I jest to podejrzenie słuszne, ale zacznę od początku, żeby i mniej internetowym odbiorcom dać jakieś szanse.
Parę tygodni temu szanowany autorytet w zakresie języka polskiego wypowiedział się na temat pewnego – w sumie chyba dość charakterystycznego dla polszczyzny i niekoniecznie obecnego w innych językach – sposobu mówienia o śmierci. Mianowicie człowiek umiera, a na przykład pies – zdycha. I przeciwko temu rozróżnieniu jako deprecjonującemu gadzinę burzy się część miłośników zwierząt postulujących mówienie o ich umieraniu. Wspomniany autorytet nie wyraził się pochlebnie o tej tendencji, zbierając natychmiast pochwały jednych (mianujących się rzecznikami wyjątkowej godności osoby ludzkiej) oraz gromy drugich (mianujących się rzecznikami godności gadziny).
Nie jestem językoznawcą i nie
Zostało Ci jeszcze 75% artykułu
Oceń