Ewangelia według św. Łukasza
Warto nauczyć się od Karola Wojtyły, jak przekazywać wiarę – nie tyle słowami, ile całym życiem, całą osobowością. Warto tę wiarę, przepuścić przez własną osobowość.
Podczas swej pielgrzymki do Polski Benedykt XVI mówił, że Polska ma głosić światu wiarę. W pieśni specjalnie skomponowanej na czas pielgrzymki, która odbywała się pod hasłem „Trwajcie mocni w wierze”, można było usłyszeć, że „Polska zawsze wierną była” i „światu dajmy nadzieję”. Brzmi to pięknie i nawet czujemy dumę, ale przemieszaną z niedowierzaniem. Odzywa się nieśmiertelny polski kompleks: „A może powiedział tak tylko z kurtuazji?”, „Jak to, to jednak mamy być przedmurzem”? Jak zawsze nie wierzymy w siebie i jesteśmy dumni jednocześnie. O tej dwoistości, dumie i resentymencie pisało wielu polskich wieszczów, pisał wnikliwy i bezwzględny w sądach krytyk polskiej duszy – Witkacy („Każdy Polak jest nie na swoim miejscu, każde miejsce jest dla niego za niskie”; „Nie ma w świecie istoty bardziej zakłamanej na temat swego stanowiska i znaczenia w czasoprzestrzennym kontinuum świata jak przeciętny Polak” – Niemyte dusze) czy współczesny bard – Kazik Staszewski („głupia duma narodowa i kompleksy od stuleci” – Jeszcze Polska…).
Nie wierzymy, że to naprawdę możliwe, że papież przychodzący z Zachodu pochwala ludowy i maryjny polski katolicyzm, kółka różańcowe, moherowe wspólnoty i sukienki do komunii. Że obrzydzony w mass mediach Polak–katolik wraz z Matką–Polką mają rzeczywiście coś do zaproponowania nowoczesnej Europie. Cieszymy się nawet, gdy zajmujemy pierwsze miejsca w statystykach: liczby księży, liczby przystępujących do komunii, chrzczących dzieci, przychodzących co niedziela do kościoła, poszczących w Wielki Piątek. Że wciąż, w porównaniu z Zachodem, mało u nas rozwodów, nie tak groźna ofensywa „kochających inaczej”, trzyma się jeszcze tradycyjna rodzina. Cieszymy się z żywej wciąż tradycji i chlubimy, ale jakoś półgębkiem, z niedowierzaniem, na marginesie. Wstydzimy się.
Wstydzimy się przeżegnać przed jedzeniem, przyznać wśród znajomych do poglądów na temat planowania rodziny, porozmawiać z dzieckiem pierwszokomunijnym o Jezusie. Płaszczyzny wiary i codzienności są wciąż od siebie daleko i ta codzienność nas od wiary oddala. Wciąż jeszcze w ważnych sprawach kierujemy się Dekalogiem, ale naszą wiarę rozmiękczamy codziennością. Łatwiej było, gdy wiara oznaczała kontestację – trudniej, gdy oznacza ona dziś codzienność w wolnym kraju.
Jak więc spełnić życzenie papieża i stać się przykładem dla świata – jak nie zmarnować wiary, którą przechowaliśmy jako naród? Jak uwierzyć w siebie, w moc swoich polskich i chrześcijańskich korzeni?
Otóż nie wstydzi się poglądów człowiek dojrzały, który w swoim postępowaniu kieruje się własnym sumieniem, a nie opinią innych. Nie ma więc dla Polaków innej drogi, niż dorosnąć, stać się dojrzałymi. To jest nasze zadanie: nie tyle pielęgnować folklor, ile dorosnąć do polskiej tradycji, polskiego katolicyzmu, przeżyć go, pogłębić, przetrawić.
Wydaje się, że kimś, kto dorósł do marzeń o polskości, był Karol Wojtyła. On się nie wstydził – jak wspominają świadkowie, zawsze bezceremonialnie przerywał w południe każde zajęcie i rozmowę znakiem krzyża i modlitwą na Anioł Pański.
Katolicyzm – polskie zadanie?
Tymczasem tej dojrzałości Polakom brakuje i ubolewali już nad tym wszyscy najwięksi polscy myśliciele, poeci i pisarze. Głównym badaczem polskiej niedojrzałości był oczywiście Witold Gombrowicz. W Ferdydurke nazwał Polskę krajem zieloności, „niewolnictwa niedokształtowania”, w którym wszystko się rozlewa, rozłazi bez formy. Przywoływany wyżej Witkacy ubolewał nad brakiem wielkich jednostek – jedyny wielki współczesny mu rodak, Piłsudski, był według niego za słaby, by wyciągnąć naród z magmy nijakości. Z kolei Zbigniew Herbert w liście do Miłosza (który możemy przeczytać w opublikowanej niedawno korespondencji miedzy pisarzami) pisał: „Polska jest 1000–letnim niemowlęciem (millenijny bobas) bez rysów, bez kształtu, bez formy z jakąś tylko potencjalną metafizyką (ani heretyków, ani metafizyków, ani inkwizytorów), potencjalną misją i doświadczeniem nieprzetrawionym”. Zacytujmy jeszcze Gombrowicza, który tak pisał w swoim Dzienniku:
Czymże jest Polska? To kraj między Wschodem a Zachodem, gdzie Europa już poczyna się wykańczać, kraj przejściowy, gdzie Wschód i Zachód wzajemnie się osłabiają. Kraj przeto formy osłabionej… Żaden z wielkich procesów kultury europejskiej nie przeorał naprawdę Polski, ani renesans, ani rewolucja przemysłowa; tu tylko złagodzone echa dochodziły. A współczesna rewolucja rosyjska też nie została przeżyta, tylko skutki jej dostały się (przymusowo) Polsce, już gotowe. Katolicyzm? Kraj jest wprawdzie w orbicie Rzymu, ale polski katolicyzm jest bierny, polega na ścisłym przestrzeganiu katechizmu, nigdy nie był twórczą współpracą z Kościołem.
Choć Gombrowicz daleki był od nawoływania do osadzenia Polski w katolicyzmie, dla osób wierzących jego celne uwagi powinny być wyzwaniem. Dziś możemy zresztą zaprotestować i z dumą wskazać na Jana Pawła Wielkiego jako żywy dowód, że taka twórcza współpraca z Kościołem jednak zaistniała – przecież w osobie Karola Wojtyły i jego współpracowników współtworzyliśmy II sobór watykański. Co więcej, możemy być dumni, że przez wiele lat papież był Polakiem i modlił się po polsku. Nie będzie to jednak nic innego, jak niedojrzałe zasłanianie się Wielkimi Postaciami, tak charakterystyczne dla polskiego kompleksu. Niestety, w ten sposób dojrzeć do wiary się nie da. Możemy jednak naśladować naszego papieża w tym, jak stawał się sobą, jak dorastał do swoich zwykłych obowiązków, do wiary, do kultury, w której się narodził. To był Polak dojrzały, który dorósł do wielkich marzeń swojego narodu, dorósł do swoich czasów.
Można nawet sparafrazować Herberta i powiedzieć, że Wojtyła przetrawił katolicyzm. Wychodzi więc na to, że w osobie Jana Pawła II katolicyzm Polskę jednak przeorał – choćby wstępnie – i że, być może, zyskała ona dojrzałość? Z pewnością Karol Wojtyła wskazał Polakom katolicyzm jako drogę do dorosłości, potwierdziwszy zdanie Czesława Miłosza o tym, że jest to chyba jedyna droga przeznaczona Polakom („Katolicyzm, już oderwany od barszczu z uszkami i nacjonalistycznych programów, wydaje mi się niezbędnym tłem dla wszystkiego, co w kulturze polskiej będzie prawdziwie twórcze” – Gdyby to można było powiedzieć…). Przy okazji zaś zyskał wadowiczanin właściwą dojrzałemu człowiekowi „formę”, nad której brakiem ubolewali wszyscy nasi wieszczowie.
Papież pięknej formy
Czy ktoś przyłapał go kiedykolwiek na ukradkowym spojrzeniu, mrugnięciu okiem, niepewnej minie, fałszywym tonie? Jego można było przyłapać najwyżej na żartobliwym, pełnym humoru geście w stronę dziecka czy dziennikarzy. Miał posągową postać i gesty pełne godności, choć naturalne i proste. Papież miał piękną formę. Dobrej formy brakuje nam, Polakom – Karol Wojtyła żył zaś pięknie, mówił pięknie i, mimo choroby, poruszał się pięknie i z godnością. Był wyważony, zachowywał proporcje, doskonale opanowany, a przy tym prawdziwy, spontaniczny. Jego ciało zgadzało się na to, co wypowiadały usta, przekonywał całym sobą, wszystkimi gestami, spojrzeniem, tembrem głosu. Ten, który był „Totus tuus”, jednocześnie w sposób niebywały pozostał samym sobą – całkowite oddanie Bożej służbie nie pozbawiło go osobowości, ale wyszlifowało ją jak diament. Mówił i działał z mocą. Był jakby „jednym kawałkiem drewna”, cały oddany Bogu – i dlatego był tak szczery, prawdziwy, i dlatego ludzie go słuchali. Polakom, spragnionym chwały potomkom Sarmatów i jednocześnie potomkom narodu gnębionego przez wieki, jakże brakuje tej swobody, tej godności, tego spokoju.
Piękna forma jest znakiem szczerości i prawdziwości, zgody tego, co cielesne, materialne, na to, co duchowe, idealne. Człowiek pięknej formy to człowiek doskonale przerobiony według swoich ideałów. Dlatego święci często mają piękne twarze… Piękna forma nie istniałaby bez idei, która daje jej życie, i nie mają racji ci, którzy przypisują doskonały styl bycia Wojtyły tylko jego doświadczeniom aktorskim. Wojtyła znalazł piękną formę na swoje człowieczeństwo – dlatego że znalazł swoje miejsce na świecie i wiedział, kim jest, skąd pochodzi i dokąd idzie. Dziś, w czasach kryzysu wielkich idei taka harmonia, taka jednoznaczna służba ideałom wydaje się niemożliwa – dlatego nasz papież był tak wielkim znakiem dla współczesnego świata.
Tu wszystko się zaczęło…
Powyższa fraza jest całkiem już wyświechtana i często sprowadzana jedynie do wadowickich kremówek – miejmy jednak nadzieję, że to proste zdanie przemówi do nas raz jeszcze z całą mocą i prawdą. „W tym mieście, w Wadowicach, wszystko się zaczęło. I życie się zaczęło, i szkoła się zaczęła, i studia się zaczęły, i teatr się zaczął, i kapłaństwo się zaczęło”. Zapytajmy, co ważnego może zacząć się więcej?
Tu – w Wadowicach, w prowincjonalnym miasteczku, gdzie nie było światowych uniwersytetów, oper i salonów ani nawet gotyckiej katedry. Byli zaś anonimowi profesorowie gimnazjum, którzy bez pretensji, by zbawiać świat, wykładali sztubakom geografię, historię, język polski. Były książki, poezje, sztuki teatralne, narodowe dramaty, które odgrywano w małym miejskim teatrze.
Wszystko – bo zaczęło się życie, teatr, nauka, kapłaństwo, wszystko, co ważne w życiu przyszłego papieża i każdego człowieka. Bo, wbrew temu, co mówi dziś świat, istnieją prawdziwe i najważniejsze potrzeby człowieka, w przeciwieństwie do potrzeb sztucznych – potrzeba zaspokojenia głodu, schronienia, miłości – i te może dać nawet uboga, ale zdrowa i kochająca się rodzina. Bo prowincjonalna szkoła i miasteczko może dać dziecku wystarczająco wiele, ukazać mu cały świat w pomniejszeniu, wskazać drogi – naukową, artystyczną, duchową, polityczną – pomóc w dokonaniu wyboru.
Zaczęło się – by rozwijać się dalej, bo cały świat stoi przed zdolnym i pracowitym człowiekiem otworem, ale zacząć się musi zwykle w jakimś małym zakątku, w jakiejś betlejemskiej szopie, w jakimś zapyziałym miasteczku, w jakimś małym i odległym kraju, bo tylko tam uczymy się miłości, ojczystego języka, podstaw wiary.
I temu miejscu on umiał się pokłonić, oddać mu sprawiedliwość – nie odżegnał się, nie zostawił w tyle, nie wyrósł z prowincjonalnego klimatu, ale wypowiedział wiekopomne słowa: „tu wszystko się zaczęło”. Jest, jak postulował Gombrowicz, „tylko Polakiem” – nie jest sztuczny, nie pretenduje, nie aspiruje. Czyż tych słów nie powinien wypowiedzieć każdy z nas? Kiedyż zrozumiemy, że nasze miejsce i czas są tu i teraz, że nic na siłę, że właśnie stąd jesteśmy?
Papież Polak rozsławił nasz naród. Wielu z nas włączyło go w poczet innych wielkich, dołączyło do kolekcji znaczków, banknotów, nawet złotych myśli. Wielu – co tak wyśmiewał Gombrowicz – wymienia go jednym tchem z Kopernikiem, Curie–Skłodowską, Chopinem, myśląc, że w jakiś tajemniczy sposób chwała tych ludzi i ich okryje. Niewielu zastanawia się, że zaszedł on tak daleko w ludzkich godnościach, ale i sercach ludzi na całym świecie, jako Polak, nie wstydząc się swojej historii, polskości, swoich źródeł, i że wszystkim zalecał właśnie szukanie własnych korzeni, pamięci i tożsamości.
Humanista
Studiując parę lat temu socjologię, na pierwszych wykładach dowiadywałam się, że nie wiadomo, czym jest człowiek, co to kultura, co to jest dobro i zło – wszystko bowiem jest względne i ustalone przez społeczną umowę, oparte na społecznych mitach, które po prostu są funkcjonalne dla „społecznego systemu”. Zatem dla jednych społeczności funkcjonalne jest ludożerstwo i poligamia, dla innych monogamia i patriarchat. Od razu też dowiedziałam się, że wszystkie kultury są równe, więc nie można wartościować, oceniać innych, stawiać naszej nad innymi. Jedynie słusznym wnioskiem jest ten, że trzeba mieć dystans do własnej kultury, religii, potraktować ją jako „jedną z wielu opowieści”.
Jakże zdziwiłam się po latach, że istnieje chrześcijańska antropologia, że można rozpocząć wykład o człowieku nie od relatywizmu kulturowego, ale od tego, co mówi nam o nas nasza kultura. Jakże się zdziwiłam, kiedy po śmierci Papieża, chcąc powiedzieć moim studentom antropologii, jak widział kulturę Jan Paweł II, przeczytałam w Pamięci i tożsamości słowa: „Każdy wierzący wie, że początków historii człowieka trzeba szukać w Księdze Rodzaju”, po czym nastąpiła głęboka analiza tej pierwszej biblijnej opowieści. Sięganie do mitu, zawężanie się do jednej religii – a gdzie wolność dzisiejszego Europejczyka, gdzie jego światowe spojrzenie, teoretyczna wyższość, gdzie dystans do własnej kultury? Kultura to dla Karola Wojtyły przede wszystkim konsekwencja tego, że człowieka uczynił Pan Bóg, że uczynił go niewiastą i mężczyzną, że jest człowiek Jego stworzeniem i że powierzył mu Bóg ziemię, aby ją uprawiał (kultura – uprawa). Jeszcze nie do końca zrozumieliśmy wszystkie tego konsekwencje, jeszcze nie dość pojęliśmy zadanie, jakie dał nam Bóg – na razie udało się nam ziemię zrujnować i podczas gdy jedni pławią się w luksusie, innych ziemia nie może wykarmić. Mimo to światli wolnomyśliciele zarzucają tę Opowieść leżącą u podstaw naszego myślenia i istnienia na rzecz wizji kultury–poza–kulturami, która relatywizuje każdą wielką opowieść.
Nie tak czyni Wojtyła–filozof, Wojtyła–uczony. Chrześcijański mit nie zawęża jego myślenia, ale zasadza je głęboko na europejskiej podstawie, umiejscawia w tradycji, która trwa setki lat, tradycji greckiej, judaistycznej, w europejskiej filozofii, której jedna z gałęzi w XX wieku rozwinęła się w koncepcję osoby Maxa Schelera, podjętą przez Wojtyłę–filozofa. Nie wstydził się swojego własnego mitu, który ukształtował przed nim tyle pokoleń myślicieli – choć dziś dla wielu światowych uczonych jest już tylko mitem.
Katolik z osobowością?
Wojtyła był człowiekiem nowoczesnym i swobodnym. Chodził w podartej sutannie i słonecznych okularach albo i w krótkich spodenkach. Jeździł z młodzieżą na spływy kajakowe, na narty, lubił ogniska, śpiewy przy gitarze. Lubił humor i dowcipy, łamał konwenanse. Miał osobowość. Wiara mu w tym wszystkim nie przeszkadzała. Swoją osobą, sposobem bycia łamał stereotypy bycia chrześcijaninem, zaprzeczał naczelnemu kłamstwu współczesnej kultury, że Chrystus przeszkadza w drodze do szczęścia, wolności, pięknego życia. Wielkie siły przemysłu i wielkie interesy są dziś wprzężone w głoszenie innej niż Ewangelia opowieści o szczęściu, miłości i wolności ludzkiej. Siła tej opowieści jest ogromna, przenika kulturę, adresowana jest szczególnie do młodych ludzi: wedle niej chrześcijaństwo to ciemnogród, zniewolenie człowieka, smutny los skazanych na celibat i zakaz antykoncepcji, nadstawianie drugiego policzka i odmawianie sobie przyjemności, obłuda i przeszkadzanie innym w dążeniu do szczęścia. Jan Paweł II był człowiekiem prawdziwym, wesołym, radosnym, rozśpiewanym, kochającym sztukę, taniec, film, kochającym młodość. Zdaniem tych, którzy są ślepi, droga pozostawiona przez niego dla młodych, nadal będzie ciernista, niemodna i pod górkę. Dla wielu innych będzie przykładem tego, jak będąc chrześcijaninem, cieszyć się życiem z innymi ludźmi i pozostać sobą, mimo trudów, obowiązków, a nawet ornatów i tiar.
Patrząc na jego życie, musimy rozstać się z mitem, że poświęcenie życia Chrystusowi coś nam odbierze, ujmie coś naszej niepowtarzalności, indywidualności. Nasz papież oddał całkowicie swoje życie na służbę Wartościom, nie straciły jednak na tym ani jego polskość, ani etos naukowca, tak dla niego ważny. Był może jeszcze bardziej Wojtyłą, bardziej sobą, można powiedzieć, że Chrystus mu w niczym nie przeszkodził, że nie przytłumił ani ciekawej osobowości, ani intelektu. To wszystko głosił młodym ludziom, gdy wzywał ich, by szeroko otworzyli drzwi Chrystusowi. To właśnie w Chrystusie Jan Paweł II rozsławił mały, zaściankowy kraj, miasto.
Polak–katolik
Wojtyła był Polakiem–katolikiem. Z Matką Boską Częstochowską, Górkami Kalwarii, medalikami, szkaplerzami, sztandarami, Gorzkimi żalami, różańcem, odpustami, dożynkami i maryjnymi śpiewami w tle. Polak katolik to też góral katolik, syn prostego, silnego i wiernego ludu, pełnego godności i honoru. To człowiek, który nigdy nie przestał być góralem i śpiewać góralskich pieśni, podziwiać górską przyrodę i zwyczaje tego ludu. Wojtyła – człowiek swoich czasów, naukowiec, artysta – musiał pewnie nieraz ciężko znosić religijny kicz czy niewyrafinowaną ludową obrzędowość. Nigdy jednak nie narzekał, najpierw jako duszpasterz, biskup, a potem papież, doceniając polską ludową religijność, chętnie intonując ludowe pieśni maryjne, oddając cześć Maryi w jej licznych polskich sanktuariach, święcąc Jej obrazy, sukienki. Wiedział bowiem, że polska wiara wrosła w codzienność, zwyczaje, obrzędy i jak ważna jest obecność rytuałów w codzienności, w życiu człowieka. Był świadomy, że ta ludowa religijność bywa powierzchowna, dlatego nie ustawał w katechizacji polskiego narodu, w głoszeniu Dekalogu. Pragnął napełnić tradycyjną formę żywą wiarą, uzupełnić ludową bogobojność rozumem nowoczesnym, by nie odciągnąć od wiary synów nowoczesności.
Jednocześnie tłumaczył wszystkim wątpiącym, szukającym czystej, prawdziwej wiary, sens żłóbka, choinki, pielgrzymek, wigilijnych potraw, świątecznych pączków – wypełniał je głębią swojej wiary. Przekładał tradycyjne symbole prostymi słowami na język teologii. Jego pasterki roztkliwiały i rozgrzewały serca, jego wielkopiątkowe drogi krzyżowe sprowadzały Ukrzyżowanego na ziemię, łączyły Jego mękę z wszystkimi cierpiącymi na świecie – autentyczne, bo sprawowane przez człowieka, który umiał cierpieć i umiał współczuć cierpiącym, człowieka z kraju przydrożnych krzyży, dróżek kalwaryjskich, mogił i wielkich cmentarzy.
Ojciec i syn
Mówimy wciąż górnolotnie, że był synem polskiej ziemi. Każdy z nas jest w jakiś sposób synem polskiej ziemi – warto jednak pamiętać, że on stał się również jej Ojcem. Dorósł do swojej Ojczyzny.
Myślimy tutaj o byciu synem w starodawnym sensie – synem posłusznym, wdzięcznym. Ale Wojtyła żył w epoce nowoczesnej, w której trudno jest być synem, gdzie na każdym kroku czają się alternatywne światy, propozycje życia inaczej, które dopiero czas weryfikuje jako fałszywe edeny. Można powiedzieć, że jego osobista historia naznaczona cierpieniem, utratą rodziców, samotnością i złem wojny, ułatwiła mu bycie „synem tej ziemi”, że logiczne było schronienie się w polskość, katolicyzm, tradycję. Jednak nic potem przecież nie chroniło go już od świata, w którym nieustannie musiał wybierać dobrą nowoczesność od złej, dobrą wolność od złej dowolności, dobrą awangardę od oszukańczej. Z posłusznego syna musiał zmienić się w wiernego ojca – musiał stać się dorosły. A to znaczy być sobą.
Zupełnie inaczej niż w wizji Ojca i Syna u Gombrowicza, gdzie Ojciec jest papierową, sztuczną postacią, wskazującą na niedosięgłe Ideały polskości, a Syn uosobieniem piękna, młodości, chaosu, Wojtyła–syn jest posłuszny, a potem staje się Ojcem, więc Polakiem dojrzałym, który dorasta do ideałów, który realizuje je we własnym życiu, który się ich nie wstydzi ani się nimi nie zasłania, ale czyni je swoimi. Staje się dla nas ojcem naszej ziemi, a dla wszystkich narodów – ojcem w wierze. Jest autentyczny, prawdziwy; jest sobą – Polakiem, tylko i aż Polakiem. Nie wstydzi się tego ani nie popada w narodowe megalomanie. Jest Polakiem pomiędzy innymi narodami, do których pielgrzymuje. Opowiada Afrykanom o polskiej walce o wolność, o tym, jak podobny był nasz los. Jest mistrzem, człowiekiem wielkim, co mówi każdy, kto się z nim zetknął – bo jest szczery, prawdziwy, umie śmiać się z siebie, jest sobą. Nie widać w nim polskiego kompleksu.
Nasze dojrzewanie
Jak nudne echo brzmią dziś słowa: kochamy papieża, ale go nie słuchamy. Absurd tego stwierdzenia jakoś mógł istnieć w czasach, gdy on za nas odwalał robotę bycia aktywnym i dojrzałym chrześcijaninem, a my byliśmy dumni, że tak daleko zaszedł. Dziś, gdy nie ma go pośród nas, czujemy, że musimy zacząć go słuchać, jeśli rzeczywiście go kochamy, jeśli faktycznie był ważny w naszym życiu.
Jego postać daje nadzieję w czasach, kiedy cierpimy na brak wielkich ludzi w polityce, kiedy wstydzimy się samych siebie, kiedy wydaje się nam, że brak nam kultury, stylu, formy, gdy tracimy wiarę w Polskę. Z tego narodu wyszedł i jemu był wdzięczny.
Nowy papież zachęca dziś Polaków, by dawali światu świadectwo swojej wiary. Do tego trzeba jednak stać się świadomym i dojrzałym katolikiem. Jesteśmy dziś trochę bezradni wobec groźnej prawdy, że jeśli nie podejmiemy wysiłku, by ratować, ocalić polską religijność, wygląda na to, że ona niedługo się skończy wobec niesamowitego tempa kulturowych zmian. „Światu dajmy nadzieję” – tak, ale najpierw należy zrobić wszystko, by rzeczywiście wytrwać w wierze w naszym szybko zmieniającym się świecie.
Przed nami szansa, ponieważ wyssaliśmy wiarę z mlekiem matki – trzeba ją pogłębiać, tak jak uczył nas Jan Paweł II. Warto nauczyć się od Karola Wojtyły, jak przekazywać wiarę – nie tyle słowami, ile całym życiem, całą osobowością. Warto tę wiarę przetrawić, przepuścić przez własną osobowość. Warto pamiętać, że wartości nie tyle się dziś przekazuje, ile pokazuje zrealizowane we własnym życiu, i że tylko takie „chodzące świadectwa” mają szansę dotrzeć do ludzkich serc.
Jan Paweł II pozostał sobą, czyli wadowiczaninem, Polakiem, i realizował wielkie chrześcijańskie wartości po polsku, po wadowicku, po krakowsku – nie wstydził się, bo właśnie tutaj „wszystko się zaczęło”.
Oceń