Pierwszy raz w życiu zaczęłam czytać Harry’ego Pottera i bez reszty mnie wciągnął. Znajdą się pewnie tacy, którzy powiedzą, że mnie opętał… Stało się to za sprawą pewnego młodego człowieka należącego do grupy teatralnej, którą prowadzę w Kłodzku. Nikt inny pewnie nie byłby w stanie dokonać rzeczy tak kuriozalnej, jak namówienie mnie na jakieś bajeczki o czarach.
Długo mnie ta książka nie porywała. Po przeczytaniu połowy pierwszego tomu zaczęłam się gubić w labiryntach Hogwartu i gąszczu baśniowych wątków. Denerwowało mnie naiwne rozwiązywanie problemów za pomocą magicznych sztuczek i brak pogłębionego portretu psychologicznego bohaterów. Rozważałam przerwanie lektury. Aż dotarłam do walki Harry’ego o Kamień Filozoficzny. Zatrzymałam się. Zdziwiłam. Wsłuchałam – przede wszystkim w siebie.
Harry – chłopiec, który jest uważany przez swoją rodzinę zastępczą za nic, a tak naprawdę powołany do wielkich rzeczy zupełnie jak biblijny Dawid, zanim został królem – musi się zmierzyć ze swoim największym wrogiem: Lordem Voldemo
Zostało Ci jeszcze 75% artykułu
Oceń