Kiedy powstaje ten felieton, katolickie internety wielce zajmuje dyskusja na temat rezygnacji biskupa diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej ze sprawowanego urzędu. Nim się ten tekst ukaże, pewnie zdąży ucichnąć, przykryta jakimś nowym, rozpalającym emocje tematem. Ja jednak mimo wszystko nawiążę do tej sprawy. Wskazanie bowiem depresji jako przyczyny rezygnacji z urzędu wywołało u jednych niesmak graniczący ze zgorszeniem, u innych zadowolenie graniczące z zachwytem. Nie zamierzam analizować tych reakcji. Zdecydowanie ciekawsze jest – moim zdaniem – przyjrzenie się, jak w Kościele w Polsce postrzega się rezygnację duchownego z obowiązków, które wykonywał.
Nie, nie będzie pikantnie. Nie zamierzam rozważać odejść związanych z wątkami obyczajowymi, skandalami finansowymi itd. Szkoda czasu i energii na zajmowanie się cudzymi grzechami. Ważniejsze jest to, jak w Kościele reagujemy na sytuacje, kiedy ktoś rezygnuje, bo doszedł do wniosku, że nie jest w stanie wykonywać swoich obowiązków w sposób dostateczny albo ich wykonywanie jest dla niego jakimś rodzajem trudnego do zniesienia cierpienia lub wręcz poczucia krzywdy.
Nie znam niestety badań na ten temat (jeśli ktoś wie o takich, będę wdzięczny za informację), dlatego opieram się na obserwacjach: wydaje mi się, że nie mamy problemów, gdy osoba duchowna zrzeka się pełnienia swoich obowiązków z powodu choroby fizycznej. Oczywiście znajdą się zapewne tacy, którzy oczekiwaliby mimo wszystko heroicznego trwania na posterunku, ale będą w zdecy
Zostało Ci jeszcze 75% artykułu
Oceń