Podczas tegorocznych Świąt Wielkanocnych moja mama trafiła do szpitala. Było grubo: sepsa i zapalenie płuc, i nagle, po kilku dniach mama się zatrzymała. Byłam przy jej łóżku, zupełnie się tego nie spodziewając, bo chwilę wcześniej spacerowałyśmy po korytarzu. Akurat w tym momencie gapiłam się w ekran telefonu. Wolę nie myśleć, co by było, gdyby jej nie odratowano. Obraz tego telefonu prześladowałby mnie do końca życia.
Pobiegłam po pomoc. Natychmiast zaczęła się akcja reanimacyjna. Sprowadzono ordynatora oddziału intensywnej terapii. Nie wpuścili mnie tam. Telefon został w sali, więc nie mogłam nikogo powiadomić. Mogłam się tylko modlić. Prawie godzinę krążyłam po korytarzu, próbując z marnym rezultatem odmawiać różaniec i Koronkę do miłosierdzia Bożego. To była chyba najdłuższa godzina w moim życiu. Wreszcie z sali wyszedł ordynator.
– Żyje – powiedział.
Potem było jeszcze kilka dni niepewności, czy mama się wybudzi i w jakim będzie stanie, ale wróciła ze szpitala w takiej formie, że wszyscy nazywają to cudem. Jej ulubionym powiedzeniem stało się: „Odkąd się drugi raz urodziłam…”. Mówi na przykład: „Odkąd się drugi raz urodziłam, nie pamiętam, jak się włącza ten telewizor”.
Poszłam podziękować ordynatorowi.
– Uratował pan mojej mamie życie – powiedziałam, a on na to:
– Zrobiłem,
Oceń