Książę z rodu o wielowiekowej tradycji. Niedosłyszący młodzieniec, który radził sobie świetnie w codziennym życiu. Żołnierz i obrońca Lwowa. Architekt. I w końcu – zakonnik dominikanin, który latem 1944 roku dobrowolnie został powstańczym kapelanem. By świadomie pozostać z bezbronnymi i zgodzić się na śmierć1.
Pełkinie koło Jarosławia na Podkarpaciu. Ponad sto lat temu – wieś zamieszkana przez chłopstwo – głównie ukraińskie. Wówczas, na początku dwudziestego wieku, we wsi było około trzystu – głównie drewnianych – domostw. I jeden pałac: Czartoryskich. Rodziny książęcej. Mimo że budynek był w rękach rodu od połowy osiemnastego wieku, dopiero Witold Czartoryski, gdy pojął za żonę hrabinę Jadwigę z Dzieduszyckich, przeprowadził się do Pełkiń. Na potrzeby własnej rodziny kazał przebudować pałac: dobudowano wieżyczki, tarasy, ganki, a gmach zaczął przypominać szwajcarski zameczek. Wokół rozciągał się przepiękny park w stylu angielskim, którego ozdobą były magnolie, dęby, buki, kasztanowce, a nawet limby. Nieopodal znajdowały się też łąki i stawy bogate w ryby. Było miejsce i na stajnię, w której hodowano rasowe konie, i na przestrzeń do spacerów i odpoczynku. Pałac z bajki? Z pewnością przepiękne miejsce, bogate, utrzymane z zaangażowaniem i klasą godną książęcej krwi.
W tym pałacu urodził się [w 1897 roku – przyp. red.] Jan Franciszek, czyli wiele lat później dominikanin ojciec Michał Czartoryski.
Jego rodzice byli ludźmi niezwykłymi. I nie chodzi tu wcale o pochodzenie, koneksje i majątek. Książę Witold to nie tylko ziemianin, arystokrata i publicysta, ale też między innymi oddany społecznik, filantrop, polityk. Matka Jadwiga z Dzieduszyckich – kobieta wszechstronnie wykształcona, żelaznego charakteru i wiary. Prawdziwa dama, która zresztą oświadczyny Witolda przyjęła dopiero za trzecim razem.
Jaś
A jaki był mały Jasiek? Gdy miał trzy latka, przeszedł ciężką szkarlatynę z zapaleniem płuc i ucha, i innymi powikłaniami, z których najbardziej uciążliwa była częściowa utrata słuchu. Matka pisała o synku: „Bębenki w obydwóch uszach przedziurawione. Źle słyszy”. Mimo to dziecko rozwijało się dobrze, było pogodne i sprawne fizycznie: „Zwinny, zgrabny, przytomny. Zahartowany, dobrze pływa, robił gimnastykę, jeździ na koniu i bicyklu. Nieskłonny do zaziębień. (…) żywy, wesoły, lubi figle, czynny i pracowity fizycznie, umysłowo leniwy, skłonny do krytyki i uporu, szybki w orientacji i decyzji. Uczynny. Zmysł spostrzegawczy, drobiazgowy. (…) Ma słuch muzykalny, gra na fortepianie. Uprawiał trochę stolarstwa i pracował z zamiłowaniem w ogrodzie. Sam mówi, że będzie inżynierem”.
Choć nie był uczniem wybitnym i nie przepadał na przykład za przedmiotami ścisłymi, zwracał pozytywnie uwagę nauczycieli.
Od dziecka był zachęcany do rozwoju, uprawiania sportu, poznawania praw przyrody. Uczył się i hodowli zwierząt, i rolnictwa. Rodzice starali się, by ich dzieci posiadły wszelkie umiejętności praktyczne, które pozwolą im poradzić sobie w dorosłym życiu. Mimo że rodzina była majętna – dzieci wychowywano skromnie, bez przepychu.
Żołnierz i student
Mijały lata. Wybuchła pierwsza wojna światowa i dorastający Jan po raz pierwszy zetknął się z wojskiem. Jako osiemnastolatek odbył służbę wojskową w szkole oficerskiej armii austriackiej. Służył w 7. Dywizji Artylerii Konnej. Jednocześnie przygotowywał się do matury, którą zdał 10 stycznia 1916 roku. Jak zapowiadał od dzieciństwa – wybrał studia inżynierskie, a konkretnie architekturę na Politechnice Lwowskiej. Gdy Polska odzyskała niepodległość, był już po dwóch latach studiów.
Jednak w listopadzie 1918 roku znów przyszło walczyć o wolność. Lwów i Galicję Wschodnią zajęli Ukraińcy, a młodzi Polacy ze Lwowa stanęli do walki. Jan – choć ze względu na koneksje i majątek mógł schronić się w bezpiecznym miejscu i uniknąć ryzyka – przerwał studia i ponownie został żołnierzem. Nie uchylał się od obowiązku obrony kraju.
„Do maja 1919 r. pełniłem służbę przy brygadzie Mączyńskiego. Potem wyszliśmy ze Lwowa z ofensywą i wtedy zaczęła się całkiem inna służba. Zamiast kancelarii usadzili mnie na konia i zrobili ze mnie ordynansa bojowego. Rozwoziłem ważne rozkazy i to prawie zawsze w nocy. Rzeczy były pilne i ważne, odległości bardzo znaczne, często ponad 60 km, koń za każdym razem inny, a najgorsza noc, bo słuch jedyny wtedy zmysł, a mój słaby. Jazda przeważnie bez mapy, a czasem nie wiadomo dokąd, bo oddział trzeba znaleźć. Wyszedłszy ze Lwowa, idąc do Tarnopola przez 2 tygodnie, spałem tylko 4 noce! Znosiłem to fizycznie doskonale, a orientowałem się też dobrze. Gorsze były rozkazy i meldunki ustne, bo to ogromna odpowiedzialność niepobałamucenia oddziału i miejscowości. Wobec cienkości i ruchliwości frontu taka służba była niebezpieczna (z moim słuchem), ale na to uwagi się nie zwraca. (…) Raz siedziałem na koniu 26 godz.! Kiedyś na chłopskim koniu zrobiłem 24 km na oklep! itp.” – wspominał w liście do kierownika duchowego księdza Władysława Korniłowicza, skarżąc się jednocześnie, że kiepski słuch bardzo mu w tej służbie przeszkadzał.
Zostało Ci jeszcze 85% artykułu
Oceń