Pochodnia
Oferta specjalna -25%

Dzieje Apostolskie

0 opinie
Wyczyść

Pożółkłe akta zawierały się w jednym tomie. Reszta prawdopodobnie przepadła w czeluściach prokuratury. To, co się zachowało, miało jednak dla Bogdana Wygódzkiego szczególną wartość. Po blisko trzydziestu latach mógł wrócić do sprawy, która nękała go we snach.

* * *

Było ciepłe popołudnie roku 1975. Gościem na Stadionie Śląskim w Chorzowie była „Sborna” z Błochinem i Burjakiem na czele. Na trybunie honorowej kwiat partyjnego establishmentu, na pozostałych — obłaskawiona przez Edwarda, zwanego Większym, społeczność nasycona rozmachem drugiej Polski. Na stanowisku komentatorskim — on: Bogdan Wygódzki — spiker, sprawozdawca, który otrzymał właśnie szansę skorygowania swojej nie do końca fortunnej ścieżki ku splendorom i profitom.

* * *

Bogdan Wygódzki rozpoczął drogę na zawodowy parnas od falstartu. Ten student polonistyki, którą niemal ukończył w 1968 roku, magisterium zrobił dużo później. Na drodze stanęło zachłyśnięcie się hasłami studenckiego Marca. Dopiero potem przyszedł czas na refleksję nad dobrodziejstwami Polski Ludowej, która mogła umożliwić pokutnikowi szansę naprawienia przewin, gdyby ten postanowił się pokajać za błędy popełnione podczas studenckich wieców przed organizacją młodzieżową rodzimej uczelni. Jednak dopiero zmiana na politycznym świeczniku po Grudniu 1970 uczyniła korzystny wyłom w życiu Wygódzkiego. Dotychczas bezskutecznie pałętał się w poszukiwaniu satysfakcjonującej go pracy. Osiągnięć w tej materii miał niewiele. Ledwie zahaczył się jako bibliotekarz w Ożarowskim Domu Kultury. Na tle przyjaciół z lat studiów, których relegowano z uczelni z wilczym biletem, a często z biletem zaciągu do armii, wydawało się to dużo. Byli przecież i tacy, którzy poszli siedzieć. O tych ostatnich Wygódzki przezornie zapomniał.

* * *

W Ożarowie Wygódzki mieszkał kątem przy rodzinie. Pracy miał niewiele. Czas wolny upływał mu na lekturach, spacerach i rozmyślaniach nad przyszłością osobistą. Nie włóczył się po nocach i nie hulał. Zdecydowanie wyróżniał się pod tym względem w małomiasteczkowej społeczności. Ta postawa spodobała się gospodarzom. Państwo Boczniakowie, u których pomieszkiwał, stanowili miejscową elitę. Pani Boczniak była dyrektorką liceum, a jej mąż szefem organizacji partyjnej. Ich córka Wanda ukończyła aplikację radcowską i szykowała się właśnie w podróż do stolicy. Tam czekała ją kariera, której patronował papa. Jego córka nie cieszyła się jednak przesadnym wzięciem u płci przeciwnej. Nie przebierała w kandydatach do posagu, gdyż, zwyczajnie, nie miała w kim przebierać. Wanda pewnie porzuciłaby miraże o szybkim zamążpójściu, gdyby nie sublokator. Bogdan Wygódzki zaś w przyszłych peregrynacjach zawodowych Wandy Boczniakówny zwietrzył interes. „I jakoś tak się zrobiło, że wylądowaliśmy najpierw w łóżku, potem przed ołtarzem, a w końcu w Warszawie” — mawiała po latach Wanda Wygódzka de domo Boczniak do swoich przyjaciółek z palestry.

* * *

Początki w Warszawie nie były łatwe. Owszem, Wanda szybko zakotwiczyła się w zespole radców prawnych i zaczęła odnosić sukcesy zawodowe. Wygódzki jednak, choć urodził się w stolicy, nie umiał odnaleźć tu na nowo swojego miejsca. Środowisko, z którym ongiś przestawał, nie dawało perspektyw na stabilizację towarzyską ani życiową. Akt skruchy, którego dokonał w 1968 roku (choć Bogdan nikogo nie obciążył), nie nastrajał do jego osoby pozytywnie. Świadomy tego, nie odnowił starych kontaktów studenckich będących dlań balastem. Jednak pytanie, „co dalej?”, Bogdanowi Wygódzkiemu nie dawało spokoju. Znalazł się w pułapce własnych, niemałych zresztą ambicji oraz dołującej niemocy. Czuł się niczym mąż swojej żony, która sprawnie pokonywała kolejne piętra prawniczej kariery. Przekonanie o wyjątkowej roli, która powinna się stać jego udziałem, sprawiało, że miotał się Wygódzki w warszawskim światku początku dekady gierkowskiej niczym lew w klatce.

* * *

Pracę magisterską obronił dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności. Nie, konszachty teścia nie ułatwiły mu tego. Ojciec Wandy zresztą wcale nie przejawiał ochoty, by windować zięcia ani tym bardziej ręczyć za niego czerwoną legitymacją. Zdawał sobie sprawę, że Bogdan pozostanie w lojalnym związku wobec córki tylko wówczas, gdy będzie kimś mało znaczącym. Po prostu mężem swojej żony. Zdany na swoje umiejętności, musiał radzić sobie sam. Traf podsunął mu możliwość zostania komentatorem sportowym. Ówczesny pierwszy sekretarz KC PZPR dobrze rozumiał potęgę mediów, które dawały nieograniczone horyzonty w dziedzinie trzymania rządu dusz. Radio i telewizja, jak kania dżdżu, łaknęły nowych osobowości godnych wypełnić misję dziejową wobec milionów robotników, chłopów oraz inteligencji pracującej. Kiedy Wygódzki przeczytał anons w „Życiu Warszawy” o naborze kandydatów do redakcji sportowej Polskiego Radia, ochoczo skorzystał z okazji. Walory osobiste predestynowały go do pracy, którą miał wkrótce wykonywać. Miał naturę gawędziarza, a takich właśnie kandydatów poszukiwano do komentowania wydarzeń w kronice sportowej. Szef tego działu Longin Formela z miejsca zakochał się w Bogdanie i żadne dalsze poszukiwania nie były już konieczne. Wśród trzystu chętnych Bogdan zajął niekwestionowane pierwsze miejsce. Problemem pozostawała marcowa plama, która psuła niezłe wrażenie akt personalnych kandydata do pracy w Polskim Radiu. I tym razem Wygódzkiego nie opuściło szczęście. W sukurs przyszedł Formela, zrzut „Katangi” na stolicę, przybyły tu z towarzyszami stanowić nowe porządki. Ten zaufany działacz śląskiej kamaryli, zabezpieczający interesy nowej władzy, stanął na wysokości zadania i przepchnął kandydaturę Bogdana. Formela, człowiek prosty, choć niepozbawiony chłopskiego sprytu, poczuł się dumny, mogąc patronować młodzieńcowi zagubionemu w meandrach fluktuującej rzeczywistości politycznej. Wygódzki zresztą imponował mu erudycją oraz skromnością, w której Formela odczytał prosty kod psychologiczny. „Będę lojalny i nigdy nie wyjdę przed szereg. Wszystko zawdzięczam tobie. Jestem twoim człowiekiem” — mówiło oblicze Bogdana, kiedy Formela lustrował je swoimi szczerymi oczami. „Wyprostuję twoje papiery, pieronie, tylko się pilnuj ręki, która karmi” — powiadały Longinowe chochliki. Bogdan mógł spokojnie zasiąść przed mikrofonem.

* * *

Praca w studiu piłkarskim S–13 nie należała do trudnych. Wygódzki robił to, co lubił. Relacjonował przecież mecze w kraju, w którym poziom sportowych widowisk rósł w siłę wraz z wytycznymi centrali. Nie był to szczyt marzeń młodego sprawozdawcy, który śnił o zagranicznych imprezach reprezentacji piłkarskiej. Rodzimego grajdołka miał dość, ale niestety pokutowały błędy młodości. Szlaban do ekskursji na mistrzostwa świata i olimpiady uchylał się powoli. Formela stopniował awanse Wygódzkiego. Zdawał sobie jednak sprawę, że kiedyś będzie zmuszony wypuścić Bogdana na szerokie wody. Ten, choć dyskretnie, nalegał na powierzenie mu sprawozdań większej rangi. Liczył na występy telewizyjne, które były w stanie „zrobić” mu nazwisko. Pragnął tego, gdyż Wanda awansowała zawodowo, a to uwierało jego ambicję.

* * *

I wreszcie marzenia się ziściły. Było ciepłe popołudnie roku 1975. Świeżo upieczony medalista mistrzostw świata w piłce nożnej podejmował na chorzowskim kolosie zespół Związku Radzieckiego. Sto tysięcy ludzi wiwatowało na cześć armady Górskiego i jego gwiazd: Laty, Szarmacha, Deyny. Gościem na Stadionie Śląskim była „Sborna” z Błochinem i Burjakiem na czele. Na trybunie honorowej kwiat partyjnego establishmentu, na pozostałych — obłaskawiona przez Edwarda, zwanego Większym, społeczność nasycona rozmachem drugiej Polski. Na stanowisku komentatorskim — on: Bogdan Wygódzki — spiker, sprawozdawca, który otrzymał właśnie szansę skorygowania swojej, nie do końca fortunnej, ścieżki ku splendorom i profitom. „Tylko żebyś mi nie dał dupy, pieronie” — poinstruował Formela. „Mi?” — Bogdana zastanowiła osobliwa konstrukcja słowna. Po chwili jednak pojął, że Formela ma podstawy troszczyć się przede wszystkim o własne ciało. Ręczył nim przed egzekutywą za postawę młodego spikera.

* * *

Drużyna „Wielkiego Brata”, choć przyjechała z wizytą przyjaźni, chciała pokazać, kto tu naprawdę rządzi. Takie samo zadanie postawili sobie Polacy. I piłkarze, i kibice. Przeważała odwieczna niechęć natury politycznej. Ta sama, która nie dała się zadekretować odgórnymi nakazami partyjnej wierchuszki. Wychodzących na rozgrzewkę „radzieckich” przywitały wszechobecne gwizdy. Wygódzki aż się spocił z wrażenia. Tak ładnie rozpoczynająca się przygoda z telewizją mogła się zakończyć w okamgnieniu. Na szczęście obsługa techniczna robiła wszystko, by wyciszyć złowrogie tło. Sam mecz był ciekawy, co miało istotne znaczenie z punktu widzenia obserwatora, zainteresowanego oderwaniem uwagi tłumu od nienawiści do rywala. Padła jedna bramka. Gadocha strzelił z wolnego do bramki Rudakowa akurat w chwili, kiedy na trybunie bocznej powstało spore zamieszanie. Widzowie obdarzeni dobrym wzrokiem, a do takich należał Wygódzki, mogli dostrzec mężczyznę, który wyjąwszy kanister z benzyną, oblał się nią i podpalił. Wokół niego wytworzyła się próżnia. Sąsiadujący z nim kibice rozpierzchli się na boki, jakby ktoś cyrklem zaznaczył okrąg, którego epicentrum stanowił człowiek pochodnia. Mężczyzna płonął przez chwilę, wykrzykując coś w kierunku wiwatującego tłumu. Aplauz widowni był jednak skierowany pod całkiem inny adresem. Gadocha, a za nim reszta drużyny pobiegli w sektor boiska znajdujący się daleko od miejsca pożaru. Żywą pochodnię widzieli głównie ci, którzy znajdowali się tuż obok miejsca zdarzenia. Wkrótce kilkunastu milicjantów rzuciło się na podpalacza z kocami gaśniczymi, przewróciło go na ziemię i wyniosło. Wygódzki, mimo że głos wiązł mu w gardle, nie zająknął się nawet na chwilę. Skomentował akcję bramkową Polaków w taki sposób, że telewidzowie nie dowiedzieli się o samospaleniu desperata. „Dobra robota, ciulu” — gratulował Bogdanowi po meczu Formela. — „Jest decyzja: jedziesz do Montrealu!”.

* * *

Pożółkłe akta zawierały się w jednym tomie. Reszta prawdopodobnie przepadła w czeluściach prokuratury. To, co się zachowało, miało jednak dla Bogdana Wygódzkiego wartość szczególną. Po blisko trzydziestu latach mógł wrócić do sprawy, która nękała go we snach. Wejście do prokuratury, już w wolnej Polsce, umożliwiły Wygódzkiemu kontakty Wandy w środowisku prawniczych decydentów. Bogdan spędził nad papierami cały dzień. Czasu miał dużo. Od roku nie komentował wydarzeń piłkarskich. Przeszedł na emeryturę. W dokumentach spodziewał się znaleźć odpowiedź na pytanie o powody samopodpalenia się człowieka, o którym nigdy przedtem nie słyszał. Także potem o wypadku nie było głośno. Jeszcze w latach karnawału Solidarności jeden z korowskich biuletynów przekonywał, że rzekomym podłożem samobójstwa mężczyzny na stadionie był protest przeciwko poprawkom w konstytucji „na wierność ZSRR”. Tak naprawdę nic jednak tych rewelacji nie potwierdzało. Lektura dochodzenia prokuratorskiego także nie przyniosła rozstrzygnięcia zagadki sprzed trzydziestu lat. Powód był prosty. „Człowiek–pochodnia” był anonimem. Nie pozostawił po sobie żadnych dokumentów, zapisków, dezyderatów. Wygódzki z niechęcią odłożył akta sprawy opatrzonej kryptonimem „Kanister”. „Może gdybym wtedy wykrzyczał na głos to, co widzę, nie spłonąłby na darmo”.

Pochodnia
Tomasz Misiewicz

urodzony w 1966 r. – absolwent historii UW, autor artykułów o charakterze kulturalno-społecznym, interesuje się historią, polityką i kabaretem....

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze