Hewel. Wszystko jest ulotne oprócz Boga
Ilekroć będziemy próbowali skontrolować się, czy miłujemy bliźnich jak siebie samych, przedtem zapytajmy, jaka jest, jaka bywa nasza miłość własna.
1.
Tytuł tych rozważań to druga część przykazania „Będziesz miłował bliźniego swego jak siebie samego”. To bardzo ważne przykazanie. Św. Paweł mówi:
Kto świadczy miłość bliźnim, ten wypełnia wszystko, co nakazuje prawo. Przykazanie takie jak: Nie cudzołóż, nie zabijaj, nie kradnij, nie pożądaj i wszystkie inne, streszczają się w tym jednym nakazie: Kochaj bliźniego twego jak siebie samego… Tak więc, praktykując miłość, wypełnia się wszystko, co nakazuje prawo. Powinniście tak postępować (Rz 13,8–10).
Katechizm Kościoła Katolickiego poucza:
Poszanowanie osoby ludzkiej przejawia się w poszanowaniu zasady, aby poszczególni ludzie uważali każdego bez wyjątku bliźniego za „drugiego siebie”, zważając przede wszystkim na jego życie i środki konieczne do jego godnego prowadzenia. Żadne prawodawstwo nie jest w stanie samo przez się usunąć niepokojów, uprzedzeń oraz postaw egoizmu i pychy, stojących na przeszkodzie ustanowienia prawdziwie braterskich społeczności. Postawy te przezwycięża jedynie miłość, która w każdym człowieku dostrzega bliźniego, brata (KKK 1931).
2.
Niniejsze rozważania będą dotyczyły drugiej części przykazania miłości bliźniego, czyli miłości siebie samego. Z doświadczeń własnego życia oraz obserwacji wszelkich międzyludzkich relacji wynika, że nikogo ani niczego nie kocha się tak bardzo jak siebie samego. I tak jest od początków naszego życia aż do śmierci. Pokazywano niedawno matkę karmiącą dopiero co narodzone bliźnięta, walczące o swoje już przy piersiach matki. Wojny dzieci między sobą o lepsze, piękniejsze zabawki zdarzają się chyba każdego dnia w życiu przedszkolaków. Spory o lepsze kęski przy stole nie należą do rzadkich także wśród dorastającej młodzieży. Bywa w niejednym domu, że nieco starsze rodzeństwo z niezadowoleniem przyjmuje do wiadomości oświadczenie matki, że oto pojawi się wkrótce jeszcze jeden braciszek lub siostrzyczka. Gdy nieco podrosną, to przytulające się do matki dziecko robi wszystko, żeby drugie nie zbliżało się do niej w tym samym czasie. Kiedy zacznie się życie dojrzałe, po różnych młodzieńczych perypetiach, w których miłość siebie samego odgrywa zazwyczaj niepoślednią rolę, wpada się w plątaninę różnych układów i nie zawsze uczciwych form współzawodniczenia o korzystniejsze miejsce pracy, o większe zarobki, o premie, wyróżnienia i awanse za cenę świadomego, często nieuczciwego, pomijania bliźnich. Niesłusznie utrzymuje się, że celują w tym wszystkim aktorzy, literaci i urzędnicy państwowi. Krzywdzący to osąd. Ten rodzaj „miłowania siebie samego” zdarza się w każdym zawodzie i w życiu w ogóle, także w życiu konsekrowanym. Postawy tego rodzaju nie zwykło się już nawet nazywać miłowaniem siebie samego, lecz egoizmem, który rodzi się zasadniczo z trzech pożądliwości: władzy, sławy i dobrobytu. Te trzy groźne pseudowartości uzależniają się od siebie nawzajem, z jednych rodzą się drugie, a wszystkie, i prawie zawsze, są wyrazem egoizmu.
Katechizm Kościoła Katolickiego aż pięciokrotnie potępia tego rodzaju miłowanie siebie samego. Czytamy na przykład w związku z decyzją rodziców odsunięcia w czasie przyjścia na świat ich dzieci: „Do nich należy troszczyć się, by ich pragnienie nie wypływało z egoizmu” (KKK 2368); jeszcze wcześniej: „Żadne prawodawstwo nie jest w stanie samo przez się usunąć niepokojów, uprzedzeń oraz postaw egoizmu” (KKK 9931); lub wreszcie: „Żywa nadzieja chroni przed egoizmem” (KKK 1818).
Egoizm nazywa się inaczej samolubstwem. Określenie nawet terminologiczne pochodzi od „lubienia samego siebie”.
3.
I oto pytanie, które dzieci ze szkoły podstawowej zadają niekiedy nauczającym religii: Jeżeli kochanie samego siebie tak często staje się grzechem, to jak może ono być uważane za wzór miłości bliźniego? Czy można zarażać innych egoizmem ze wszech miar godnym potępienia? Jak to więc jest z jakością i miarą miłości bliźniego? Czy miłość własna to dobry wzorzec? Gdyby było powiedziane: kochaj bliźniego tak, jak to czynili św. Franciszek z Asyżu, Maksymilian Kolbe, błogosławiona Matka Teresa — to co innego. Ale jak siebie samego? Czy mam innych zarażać moim egoizmem, wygodnictwem życiowym, z trudem zdobytą i źle sprawowaną władzą? Jak więc to jest z tym miłowaniem bliźniego? Czym i jak powinno się to miłowanie mierzyć?
Niedawno na spotkaniu pewnej grupy modlitewnej studentów, by odpowiedzieć na to pytanie, sformułowano inne, pomocnicze, ale jak się okazało bardzo zasadnicze: Co to jest, na czym powinna polegać miłość siebie samego? Co Kościół mówi na ten temat?
W Katechizmie Kościoła Katolickiego miłość własna jest przede wszystkim piętnowana — o czym już wspomnieliśmy — jako przejaw egoizmu.
Ciągle mamy do czynienia z rozdarciem między upodobaniem w moim życiu spokojnym, dostatnim, wygodnym a potrzebą współczucia i konkretnej pomocy temu, którego życie jest zagrożone. Do pewnego napięcia dochodzi — albo raczej powinno dochodzić — między moim dobrym samopoczuciem z racji mojego życia wiarą a błąkaniem się bliźniego po bezdrożach rzeczywistego albo udawanego obywania się bez Boga. Co jemu z tego, że mam wiarę? Czy mnie choć trochę obchodzi sprawa jego życia wiecznego? Miłość bliźniego polega przecież na tym, żeby dla innych pragnąć wszelkiego dobra, przede wszystkim zaś dobra w postaci życia wiecznego. Jakże mały bywa wkład przeciętnego katolika w dzieło dotarcia z ewangelią do ludów, które jeszcze nic nie słyszały o Chrystusie! My, ludzie wierzący, jesteśmy niekiedy prawdziwie zatroskani o własne zbawienie przy równoczesnej całkowitej obojętności na przyszłe losy naszych bliźnich. Wszystko dlatego, że dominuje w nas miłość ku nam samym, miłość, którą się nie dzielimy.
Są ludzie, którzy wyznają, że nie lubią siebie samych. Zdarza się to niewiastom niezadowolonym — od urodzenia albo gdy zaczynają się starzeć — ze swego fizycznego wyglądu. Takie deklaracje są w gruncie rzeczy wyrazem miłości siebie samego. To przecież dowód szczególnej troski o własne ciało, o chęć przypodobania się innym.
Rzeczywiście natomiast nie lubi siebie, przynajmniej przez jakiś czas, grzesznik, który sobie uświadomił własną niegodziwość oraz krzywdy wyrządzone Bogu i bliźniemu. Siebie samego wręcz nienawidzi człowiek uwikłany w nałogi, z których nie może się wyzwolić. Tylko że to ostatecznie też jest miłość własna, miłość połączona z tęsknotą za własnym lepszym ja.
I jeszcze słowo o miłości bliźniego, który jest publicznym grzesznikiem. Obowiązuje ciągle zasada, że należy nienawidzić zła, które ten człowiek czyni, ale złoczyńcę trzeba traktować jak brata. W praktyce bardzo trudno oddzielić zło od człowieka, który jest tego zła sprawcą. I w rezultacie rzadko modlimy się o łaskę nawrócenia i Boże błogosławieństwo dla wielkich grzeszników, z którymi prawie nie chcemy mieć nic wspólnego, ciesząc się w duchu, że nie jesteśmy tacy jak oni.
Tak trudno pozbyć się miłości własnej albo przynajmniej dzielić się nią z innymi.
4.
Najogólniej chyba jednak można powiedzieć, że Kościół też nakazuje miłość siebie samego w bezwzględnym poleceniu troski o własne życie. Zawiera się w tym poleceniu obowiązek utrzymywania w zdrowiu swojego ciała i ducha, absolutny zakaz pozbawiania się życia, możność ratowania przede wszystkim własnego życia, gdy równocześnie było nawet zagrożone życie bliźniego. Oto, co czytamy w Katechizmie Kościoła Katolickiego:
Samobójstwo zaprzecza naturalnemu dążeniu istoty ludzkiej do zachowania i przedłużenia życia. Pozostaje ono w głębokiej sprzeczności z należytą miłością siebie samego. Jest także zniewagą miłości bliźniego, ponieważ w sposób nieuzasadniony zrywa więzy ze solidarnością rodzinną, narodową i ludzką, wobec których mamy zobowiązania. Samobójstwo sprzeciwia się miłości Boga żywego (KKK 2281).
Czy ten nakaz troski o własne życie i uczciwe wypełnianie tego nakazu jako wyraz miłości własnej mogą służyć za przykład do miłowania bliźniego? Wydaje się, że tak, zwłaszcza jeśli pojęciu życia nada się nieco szersze znaczenie. Życie to nie samo tylko fizyczne istnienie; to także wszystkie środki niezbędne do podtrzymywania, rozwoju i swoistego owocowania tego życia w sferze materialnej i duchowej. Mówią niekiedy pracodawcy o przynajmniej niektórych spośród swoich pracowników: uczciwi, solidni troszczą się o to wszystko jak o swoją własność. Innymi słowy, oni w ten sposób miłość, zatroskanie o to, co ich, przenoszą na własność, a pośrednio i na osobę ich pracodawcy.
Można też przypuszczać, że w porównaniu, którym posługuje się dekalog, chodzi tylko o „dobrą część” miłości siebie samego. Jej zwyrodnienia w kierunku wyraźnie egoistycznym w ogóle już nie zasługują na miano miłości. Wiadomo przecież, że nie tylko miłość własna ulega deformacji i przybiera taki ambiwalentny charakter. Żadna spośród jakości moralnych, które powinny kształtować życie człowieka — oprócz miłości Boga — nie jest wolna od poddawania się temu prawu wewnętrznego odkształcenia poprzez niedosyt albo przesadę. Stąd doniosłość i ciągle potwierdzana doświadczeniami życiowymi słuszność zasady: In medio stat virtus — cnota znajduje się pośrodku. Umiar jest cechą najbardziej charakterystyczną każdej cnoty. Właśnie tak rozumiana cnota miłości własnej powinna być wzorcem i miarą miłości bliźniego. Podobnie rzecz się ma z innymi cnotami: zbyt słaba wiara, wiara zdominowana przez wątpliwości z niedowierzania staje się małodusznością; składanie wszystkiego na karb wiary przekształca się w grzeszne kuszenie Pana Boga; miłość byle jaka, źle umotywowana przeradza się w egoizm, pozostawiona zaś działaniu samego instynktu, wcale niekontrolowana zamienia się w ślepą, niszczycielską siłę; sprawiedliwość nie dość przestrzegana staje się przyczyną społecznego nieładu, przesadnie zaś stonowana może się przekształcić w źle rozumiane prawo zemsty; z męstwa, wcale niepielęgnowanego rodzi się tchórzostwo, nieumiarkowane zaś staje się niebezpiecznym ryzykanctwem. To o takiej niezwyrodniałej miłości własnej mówi zarówno dekalog, jak i Jezus Chrystus i św. Paweł, a Katechizm Kościoła Katolickiego tak naucza: „Miłość samego siebie pozostaje podstawową zasadą moralności” (KKK 2264).
5.
Oddzielnie należałoby potraktować przypadek heroicznej śmierci św. ojca Maksymiliana Kolbe. Mogłoby się wydawać, że ojciec Maksymilian przesadził: bardziej umiłował bliźniego niż siebie samego, poświęcając dla ratowania drugiego własne życie. Nie zachował wspomnianego przed chwilą umiaru w miłości bliźniego a ponadto sam dobrowolnie zdecydował się na odebranie sobie życia.
Otóż nadmieniliśmy już, że w praktykowaniu wszystkich innych cnót można zgrzeszyć per excessum, ale nie w miłości do Boga. Dla ojca Maksymiliana skazany na śmierć współtowarzysz obozowego cierpienia był jakby objawieniem samego Chrystusa, który miał ludziom za złe, że nie nawiedzali Go, kiedy był więziony (Mt 25,31–46). Nie wiemy też, czy gotowość pójścia do celi śmierci w myśleniu o. Maksymiliana miała charakter decyzji absolutnie samobójczej. Miałoby się ochotę przypuszczać, że dobrowolnie wystawiający się na śmierć franciszkanin z Niepokalanowa nie był całkowicie pozbawiony wiary w cudowną pomoc Niepokalanej. Wprawdzie nikt chyba przed o. Maksymilianem nie wyszedł z życiem z bunkra śmierci, ale przecież w obozie zdarzały się co jakiś czas rzeczy, których zaistnienia nie można wytłumaczyć w sposób naturalny. Nowo przyjmowanych do obozu informowano, że wyjdą z niego tylko poprzez kominy krematorium, a jeśli co niektórzy jeszcze będą w stanie pracować, to nie potrwa to dłużej niż trzy miesiące. Wiadomo, że w wielu przypadkach, na szczęście, tak nie było. Ale też prawie każdy spośród tych, którzy przeżyli obóz, nie waha się powiedzieć, że ocalał cudem. Nie mamy podstaw, by utrzymywać, że o. Maksymilian wcale w taki cud nie wierzył. Marzył chyba przede wszystkim o ratowaniu życia bliźniego, swoje własne losy zaś pozostawiając miłosierdziu Bożemu.
Pan Bóg nie wymaga od nas heroicznych zachowań. Nie grzeszą ci, którzy nie zdobywają się na takie postawy. W Katechizmie Kościoła Katolickiego czytamy:
Nie jest konieczne do zbawienia, by ktoś, celem uniknięcia zabicia napastnika, zaniechał aktu umiarkowanej samoobrony, gdyż człowiek powinien bardziej troszczyć się o własne życie niż o życie cudze (KKK 2264).
Ale ci, którzy byli w stanie po bohatersku, czyli heroicznie, żyć i umierać, właśnie za to są wynoszeni na ołtarze. W procesach beatyfikacyjnych jeden z ważniejszych etapów kończy się urzędowym stwierdzeniem heroiczności cnót kandydata na ołtarze.
* * *
Ilekroć tedy będziemy próbowali skontrolować się, czy miłujemy bliźnich jak siebie samych, to przedtem zapytajmy, jaka jest, jaka bywa nasza miłość własna. Najczęściej grozi nam jej nadmiar i wtedy przekształca się w grzeszny egoizm, ale też może jej być za mało, gdy na przykład marnujemy nasze zdrowie przez uzależnienie się od różnych nałogów, przez pracoholizm albo niepotrzebne wystawianie naszego życia na zbyt wielkie ryzyko. Zanim przejdziemy do korygowania naszej miłości bliźniego, zabierzmy się do skorygowania miłości własnej, bo tylko poprawna miłość nas samych może być miarą i wzorcem miłości bliźniego.
Oceń