– Pięknie tu macie – mówię, patrząc na oblane słońcem zbocza Dolomitów. Pejzaż kołysze się, bo siedzimy na wyciągu krzesełkowym. Ciemnozielone świerkowe czuby przeplatają się z plamami śniegu.
– Najpiękniej jest, gdy całe góry pokrywa biel i ani jedno drzewo nie wystaje spod pierzyny – zachwala skryty za okularami przeciwsłonecznymi Giani, instruktor narciarstwa. Ale od dawna już tak grubej pokrywy śniegowej nie widział. Kalendarzowo trwa jeszcze sezon, lecz w dolinie aż 18 stopni na plusie, a na południowych stokach słońce zmienia śnieg w wodę.
Obok łagodną trasą suną narciarze, których do Val di Sole – Doliny Słońca – przyciąga mnogość stoków i bezchmurne niebo. Ja należę do tych zakwitających późno, ale Giani mówi, że jak na pierwszy raz idzie mi świetnie. – To może być sport dla ciebie! – dopinguje. Dźgam kijkiem sztuczny śnieg i pytam sceptycznie: – Sądzisz, że zdążę się nauczyć?
Instruktor ściąga usta i przyznaje, że sam wątpi, czy jego dwuletnia córka zdoła posmakować radości z jazdy. Co sezon, to cieplej. Kiedy wyciągi staną, zostanie mu drugi interes – wypożyczalnia rowerów górskich. Ale to zarobek na pół roku i życie na pół gwizdka. Cały region przeobraził się w skupiska hoteli połączone siecią skibusów. Tu i ówdzie trochę pól tarasowych i łąk, ostatnie obory przypominające, że żyło się tu z hodowli bydła i uprawy zboża. Stare dzieje, a powrotu do przeszło
Zostało Ci jeszcze 75% artykułu
Oceń