Zostałem niedawno napomniany, że spada śląskość moich felietonów. Obiecałem poprawę, choć nie będę ukrywał: mam problem ze znalezieniem właściwej miary. Zwłaszcza że wraz ze śląskim kolorytem włączają mi się wątki autobiograficzne, których nie lubię u innych, więc staram się też unikać w moim pisaniu. Ale trudno, widać czasem trzeba. Będzie więc dziś poważna opowieść o gelyndrze.
Kiedy byłem małym chłopcem (bez „hej” – kto nie wie, o co chodzi, niech wygoogluje), mieszkaliśmy w dość starym, dziś już nieistniejącym domu w centrum Piekar Śląskich. Mieszkanie było o tyle niewygodne, że jeden pokój, służący za sypialnię, znajdował się po drugiej stronie współdzielonej z sąsiadami, nieogrzewanej sieni, z której po niezmiernie stromych schodach można też było wchodzić na równie wspólne poddasze, zamieszkane głównie przez beboki i myszy. W zimnych miesiącach roku moim ulubionym codziennym sportem było symulowanie zaśnięcia na tapczanie w głównej izbie. Wtedy tata owijał mnie dość szczelnie kocem i udając, że nie wie, że ja udaję, przenosił przez strefę zimna do sypialni. Wówczas z lubością, z góry, z wysokości tatowych pleców, przyglądałem się gelyndrowi, który majestatycznie prowadził w górę, do krainy beboków. I odgrażałem się w myślach: „I tak kiedyś po tobie zjadę!”. Gelynder bowiem to po polsku balustrada lub poręcz, z której – z mojego punktu widzenia niezmiennego do dzisiaj – główna korzyść jest ta
Zostało Ci jeszcze 75% artykułuWykup dostęp do archiwum
- Dostęp do ponad 7000 artykułów
- Dostęp do wszystkich miesięczników starszych niż 6 miesięcy
- Nielimitowane czytanie na stronie www bez pobierania żadnych plików!
Oceń